poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Awantura o Basię i plac Horodelski

Słoik wyczytał na Gazetowej ematce, że w stolycy wypada dziecko prowadzać do teatru, i wybrał się do Rampy na "Awanturę o Basię" (NB świetne, gorąco polecam, zblazowana Przelatek bawiła się doskonale, a ja razem z nią).
Słoik niegdyś mieszkał na Targówku, o rzut beretem od "Rampy", ale, wstyd przyznać, był wtedy czystym, dziewiczym wręcz słoikiem i do teatrów nie chadzał (m.in. z braku funduszy - słoika stać było na wejściówkę do Narodowego, 8 zeta kosztowała, jak dziś pamiętam, trzeba było na nią sprzedać numerek na obiad albo i dwa w stołówce uniwersyteckiej).
W związku z tym słoikowi oczy na wierzch wylazły, kiedy wśród eleganckich bloków z lat siedemdziesiątych ujrzał... socrealizm w najczystszym wydaniu. 

Krótka kwerenda internetowa pozwoliła stwierdzić, że o tym miejscu nie wiadomo prawie nic. Natychmiast musimy zapisać się ponownie do najbliższej biblioteki publicznej, a najlepiej do takiej z bogatymi zbiorami warsawian (gdyby ktoś jeszcze nie miał dla mnie prezentu urodzinowego, to może mi kupić bardzo porządną książkę o Warszawie).

Znaczy się wiadomo, że teatr Rampa to dawny Dzielnicowy Dom Kultury. Wiadomo, że zbudowano go nie wcześniej niż w roku 1956, i że budowa wlokła się niemiłosiernie. Wiadomo, że Targówek ówczesny to były slumsy nieprzeciętne, drewniane, miały bazar i Bar pod Trupkiem (aka restauracja Krańcowa - vis a vis bramy cmentarza), nie było kanalizacji, wodociągu i prądu chyba też, nieliczne latarnie świeciły gazowo i krowy się tam pasły, mimo iż od 1916 roku były w granicach Warszawy. Wiadomo, że plotka, jakoby Rampa miała być końcową stacją głębokiego metra to legenda miejska - metro, owszem, miało powstać na Targówku, ale Fabrycznym.

Wiadomo, że Dom Kultury projektował Józef Chmiel, a przebudowywał na teatr Zenon Buczkowski. I tu dochodzimy do sedna problemu. Wikipedia podaje, że Buczkowski wybudował również osiedle w obrębie dzisiejszej ulicy Kołowej. Ba, jest nawet jakieś przemówienie jakiegoś prezesa związku architektów czy ińszego stowarzyszenia, w którym Buczkowskiemu się za to osiedle dziękuje. Problem polega na tym, że poza teatrem, budynkiem szkoły nr 114 i kilkoma domkami przy ul. Lusińskiej nie ma w okolicy NICZEGO, co przypominać by mogło socrealizm. Mało prawdopodobne jest, aby 20-letnie solidne domy zostały zburzone pod nowoczesne osiedle na planie kwiatu jabłoni, wybudowane w latach 70-tych. Ergo - osiedle było drewniane albo nie istniało w przyrodzie, a Wikipedia kłamie! Sercem owego osiedla, tudzież środkiem kwiatka miał być plac Horodelski - dziś mniej-więcej w tym miejscu jest elegancki skwer przed Rampą.

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, gdzie podziało się osiedle?

PS. Film o Targówku znalazłam dzięki blogowi "Znalezione na ulicy", za co serdecznie dziękuję!

sobota, 26 kwietnia 2014

Słoik buracki

Nie bądźcie burakami. Nie rozpalajcie grilla na balkonie. Ani samowaru.

Niedługo urządzamy rosyjską wersję grilla - szaszłyki - w zaprzyjaźnionym gościnnym ogrodzie. Ale o ile obsługa mangału nie różni się specjalnie od obsługi zwykłego grilla (różnica w wyglądzie jest zresztą minimalna, o ile w ogóle), to samowaru samodzielnie nie rozpalałam.
Nie, nie przywiozłam go z Rosji. Z Rosji przywiozłam tylko komin do niego, który kosztował tyle, co sam samowar z początku wieku, nabyty na Allegro. Cena nówki sztuki nieśmiganej na węgiel w moskiewskich sklepach zaczyna się od równowartości netbooka, a kończy na równowartości laptopa. Jak wiemy, laptopy bywają różnej klasy i ceny, i samowary też.
Co to za rosyjski grill bez samowaru? A gdyby mi się nie udało go uruchomić, nikt by się co prawda nie obraził, i pewnie dużo by było wspólnego śmiechu i radości, ale ja bym była rozczarowana. Postanowiłam więc rozpalić go we własnej kuchni, tylko na próbę.

Samowar, jeśli ktoś nie wie, składa się przede wszystkim z rury na opał (z otworami na dole i dziurą na górze), która jest włożona do pękatości z wodą. Zaczęłam od wrzucenia podpałki grillowej do rury. Podpałka mi się trochę pokruszyła i trochę wpadło do wody - nie wrzucajcie podpałki. Podpałki są niejadalne i niepijalne. Co prawda pierwsza woda i tak miała zostać zlana, bo nie wiadomo, kiedy był ostatni raz samowar używany, ale nie podoba mi się woda z podpałką.

Poczytałam instrukcje w runecie. Wszystkie mówiły o szczapach, poświęciłam więc drewnianą łopatkę do patelni, dodawaną jako gratis do jakichś przypraw. Podpaliłam ją od kuchenki i wrzuciłam do rury, uzupełniając dwoma brykietami węglowymi wielkości kartofelka. Łopatka paliła się dobrze.
Aż za dobrze.

Moją kuchnię wypeł nił siwy dym, przerażona owinęłam mokrą ścierką podstawę i rzuciłam pokrywkę na kominek, licząc na to, że odetnę dostęp powietrza, ale łopatka nic sobie z tego nie robiła i hajcowała się nadal, a spod kominka wyglądały radosne języki płomienia.

Samowar został przykryty kolejną ścierką i wyniesiony na balkon. Ogień już tak nie szalał, ale węgielki się tliły, wstawiłam więc duży komin i czekam, co będzie dalej... Deszcz pada, więc mam nadzieję, że lekki, niewidoczny dymek nie jest uciążliwy dla sąsiadów, ale i tak czuję się jak burak :(


P.S. Po półtorej godziny błędów i wypaczeń woda się zagotowała. Normalnie powinno to zająć ok. pół godziny. Teraz samowar stoi w kuchni, a ja zastanawiam się, jak go skutecznie i bezpiecznie ugasić. On nie lubi dużych różnic temperatur, więc nie można zalać rury wodą.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Na Anioł Pański biją dzwony...

Na Tarchominie, wbrew pozorom, są nie tylko bloki. Co prawda już w XVIII wieku pisano o tej okolicy, że "osobliwości historycznych i naturalnych" tu brakuje, jednakowoż już sama data wpisu sugeruje, że miejsce ma długą historię. Fakt, tu była wiocha, a nawet kilka wioch, początkowo rycerskich. Przeprawa przez Wisłę, a nawet dwie przeprawy (na wysokości obecnych mostów Grota i Skłodowskiej) pozwalały rozwinąć handel, była karczma, browar, gorzelnia, no i oczywiście kościół, początkowo, rzecz jasna, drewniany, a potem murowany. A że to zadupie jest i było, to wymurowano go w stylu gotyku (mazowieckiego), mimo że w XVI wieku w Europie królował renesans. A dzięki temu, że to zadupie, to jest to JEDYNY w Warszawie kościół gotycki, który przetrwał w stanie niezmienionym i niezniszczonym. A że to zadupie malownicze, tuż obok powstały kolejne ciekawostki. W połowie XVIII wieku niejaki Józef Kanty Ossoliński wybudował sobie drewniany barokowy dworek, kryty gontem, bliziutko kościoła. Jakiś czas później sprzedał go Mostowskim, którzy postanowili postawić tu pałac. Zaczęli od klasycystycznej oficyny, tak z pięć razy większej od dworku, postawili kuchnię, wytyczyli park - i kasa im się skończyła. Na początku XX wieku ostatni właściciel majątku, Władysław Kiślański, podarował teren fundacji kościelnej, która opiekowała się sierotami po I wojnie, a kiedy Dom Dziecka nie był już potrzebny, w końcu, po inteligentnej rozbudowie, powstało tu seminarium warszawsko-praskie. Dlatego dworek, oficynę, budynek gospodarczy i park podziwiać można z wysokości wału: szanując spokój kleryków, nie będziemy im włazić na teren.

Widzicie? Mamy własny pałac Mostowskich, i choć nasza komenda Policji mieści się w zupełnie współczesnym budynku dalej wzdłuż wału, to mamy się czym pochwalić :D

Przyzwoity kościół parafialny powinien mieć cmentarz, prawda? Św. Jakub też ma (czynny do dziś), ale nie - jak możnaby się spodziewać - tuż za murami, tylko spory kawałek dalej, na wzgórzu tudzież dawnej łasze wiślanej, bo wałów w roku 1518 nie było. Historia o cmentarzach na Białołęce to jednak zupełnie inna historia...

Z ciekawostek historii najnowszej: przed kościołem znajduje się kółko z trylinki - dawna pętla autobusu, którym mojego ślubnego dowożono do przedszkola do Sióstr Służebniczek, do dziś zresztą działającego, a powstałego na bazie Domu Dziecka. A przedszkole... tak, przedszkole mieściło się najpierw w dworku Ossolińskich, potem w pałacyku Mostowskich, a jeszcze potem (i do teraz) w "kuchni" (budynek gospodarczy pałacyku). Mąż do dziś bezbędnie powtarza pełną wersję "Anioł Pański"...

wtorek, 22 kwietnia 2014

Zadupie

Jak każdy szanujący się słoik, mieszkam tam, gdzie mieszkania są najtańsze, a cywilizacji nie ma żadnej lub prawie żadnej. I dojazd do centrum ch...rzanowy. 
No dobra, mieszkałam. Odkąd zbudowano nowy most, dojazd poprawił się znacznie, no i moja część Białołęki jest najbardziej cywilizowana w całej dzielnicy, bo mam w niej nie tylko szkołę pod nosem (i budują mi drugą), ale nawet przychodnię i całe mnóstwo banków i sklepów i w ogóle. A teraz jeszcze mają tramwaj doprowadzić. I podobno centrum handlowe z kinem wybudować.

A przed wojną to tu wiocha była. A raczej dużo wioch, które w 1952 roku przyłączono do Warszawy. Potem, na początku lat 70, przyłączono kolejne dużo wioch, potem powstała gmina, potem gminy zlikwidowano, a ostał się twór niezmiernie różnorodny, zwany dzielnicą Białołęka.
Z grubsza można ją podzielić na obszar od Wisły do Modlińskiej - blokowiska Tarchomina, Nowodworów i różnych Kęp aż do północnej granicy stolycy z Jabłonną, od Modlińskiej do Kanałku - arcyciekawe stare podwarszawskie osiedla indywidualnej zabudowy, i jakiś straszny misz-masz od Kanałku do trasy Toruńskiej - bloki w szczerym polu, budowane bez planu zagospodarowania przestrzennego, bez dróg, szkół, przedszkoli, sklepów, dzika deweloperka.

Ale tego wszystkiego jeszcze przeciętny słoik, co to się właśnie sprowadził na, powiedzmy, zatłoczony, ale zdatny do życia Tarchomin, nie wie. Przeciętny słoik, który wyjątkowo nie wyjechał na święta do rodziny, wybrał się na wał wiślany na spacer.

Najlepsze wejście na wał znajduje się przy kościele św. Jakuba - tadam, mamy pierwszy zabytek: wspomniany gotycki kościółek. Skąd gotyk wsród gierkowskich osiedli? Eee tam, słoika to na razie nie interesuje, wiosna jest, idziemy nad Wisłę. Żeby do niej dojść, trzeba minąć zagrodę z kurami (to nie wiedzieliście, że mamy kury w Warszawie?) i kolejną grupę zabytków, dość dobrze ukrytą i raczej niedostępną zwykłym śmiertelnikom. I wdrapać się na wał, albo wjechać na rowerze.

W Wielkanoc po wale spacerują liczne wycieczki z wózkami, psami i nielactwem, więc specjalnie na tym rowerze rozpędzić się nie można (ścieżki rowerowe są liczne, ale w mniej przyjemnych miejscach). Ale to dobrze, bo można podziwiać śliczny, przejrzysty jeszcze wiosennie las łęgowy, składający się głównie z olch i jesionów (olchy to takie małe, brzozowate, jesiony to te wysokie) i wierzb (wczesną wiosną można ją poznać po kotkach). Za lasem prześwituje o tej porze roku królowa rzek polskich, i wiatr wyjątkowo nie niesie ani zapachu kolektora z drugiej strony, ani przepompowni z Nowodworów, a i Polfa już nie wyziewa kiszonką. Po królowej pływają kaczki, a jeśli ktoś przyjdzie wcześnie rano, kiedy nie ma nad nią dzikich słoiczych tłumów, a jeszcze lepiej - przyjdzie w towarzystwie ornitologa - to można zobaczyć całą masę innych ptaszków, od mew poczynając na bieliku kończąc.

Ale o tym wszystkim - o bielikach, olchach, kościołach, pałacu Mostowskich (mamy tu własny, a co!) i całej reszcie - będę pisała w miarę odkrywania tego przez Przelatka.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Chrystrus zmartwychwstał!

Prawdziwie zmartwychwstał!

dlatego zamiast pisać na blogu, piekłyśmy z Przelatkiem baby i serniki i muffinki w kształcie pisanek (niech żyje Lidl), i ozdabiałyśmy jajka wierszykami ("nic nie wyznaję się na jajkach, ale śmietanka to jest bajka" - Kot Wielkanocny), a po śniadaniu wsiadłyśmy na rowery, żeby przemoknąć do suchej nitki i wskoczyć do wanny. Byłyśmy na tyle bezczelne, że postawiłyśmy sobie laptopa z filmem na koszu na brudną bieliznę i zadzwoniłyśmy ze skype do męża i ojca, żeby nam przyniósł kakao z pianką i serniczka :D

Uwielbiam Wielkanoc!
Uwielbiam wiosnę!

Wesołych świąt!

środa, 16 kwietnia 2014

Kuleczki z krepiny

- Mamo, ja chcę do IV klasy! - załkało dziecko, wracając ze szkoły. - Polskiego nie ma, matematyki nie ma, środowiska nie ma, w-fu nie ma! 
- To co dzisiaj robiliście? - zapytałam ostrożnie.
- Najpierw uczyliśmy się kopypasty na jakichś starych rzęchach, które się co minutę zawieszały, zamiast wuefu mieliśmy lekcję o tym, że nie należy kłaść butów na parapecie, a potem wyklejaliśmy królika z krepiny. Nie umiem robić kuleczek z krepiny, więc rysowałam komiksy w brudnopisie. Ale, mamo, kuleczki z krepiny są tu podstawą edukacji, więc musicie mi załatwić korepetycje.
- ????
- No skoro dostałam minusa z pracy domowej, bo napisałam charakterystykę Kajtka, ale nie pokolorowałam bociana, to za brak królika z krepiny na pewno dostanę pałę! Weź pod uwagę, że jutro będziemy go kończyć!

O 22 Przelatek została pogoniona do łóżka, a dwoje dorosłych ludzi z wyższym wykształceniem pracowicie zwijało kawałeczki bibuły, zastanawiając się nad systemem kształcenia podstawowego.
W Moskwie zaprowadzałam Młodą na 8.30 i odbierałam o 17.00, wyspacerowaną, z odrobionymi lekcjami i po szkole muzycznej, śniadaniu na gorąco i dwudaniowym obiedzie z deserem. Tu podczas dnia otwartego Pani, chwaląc osiągnięcia Dziecięcia z matematyki (jest na poziomie V klasy), a także uspokajając mnie co do edukacji polonistycznej (czwórkowa ortografia), zauważyła, że nie sprawdzam Młodej pracy domowej. Zdziwiłam się nieco, okazało się jednak, że wszyscy inni rodzice to robią i ja też powinnam...

Myśleliśmy sobie, że właściwie Przelatek powinna ponosić konsekwencje swoich wyborów i otrzymać ocenę niedostateczną z plastyki, ale... ale komiks był bardzo fajny, a nie przychodziło nam do głowy żadne uzasadnienie, dla którego powinna zarzucić go na rzecz królika. Faktem jest, że Młoda w szkole się nudzi, i staje się to powoli problemem.

Na szczęście klasa przyjęła Młodą dobrze. Dzieciakom nie przeszkadzają rusycyzmy, pojawiające się od czasu do czasu, ani brudny pluszowy kot Waśka, towarzyszący Młodej absolutnie wszędzie, ani specyficzny, chłopięcy wygląd Przelatka. Breloczki z matrioszkami, przyniesione na powitanie, zrobiły furorę i wszystkie są przypięte do kluczy albo plecaków. I tylko Młoda nie do końca pojmuje nowe szkolne zasady, stosunki władza-społeczeństwo (nauczyciel-uczniowie) i fakt, że to, co w Moskwie nazywane było donosicielstwem, tu jest postawą obywatelską...

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Z rozmów Przelatka z Tatusiem

Przelatek i Tatuś uczą się siebie na nowo. Obecność Tatusia, który wyraża się inherentno-koheretnie, wyostrza Przelatkową inteligencję i zdolność ripostowania. W obecności Tatusia Przelatek staje się dorosła.

- Przelatku, to co robicie z Misią?
- Jak to co? Zatrudniamy!


- Przelatku, może jednak nie będziesz flecistką, tylko lekarzem? Lekarze dużo zarabiają... możesz sobie wybrać jakąś fajną specjalizację....
- Dobrze, zostanę psychiatrą. W końcu ktoś musi ci pomóc...Ale wiesz, nigdy nie jest za późno, żeby spełniać swoje marzenia! Skończysz następne studia i otworzysz własny gabinet!

- Przelatku, a co powiesz na wakacje pod namiotem albo na agroturystykę?
- A co to jest agroturystyka?
- No wiesz, pojedziemy na wieś, tam będą jakieś zwierzęta, będziemy chodzić do lasu na grzyby, kąpać się w jeziorze...
- Wiesz co? To ja mam to samo u Kuby i Szymka (kuzyni, których odwiedza z Dziadkiem), tyle, że w lepszym towarzystwie i za darmo.

- Nie pójdę na żadne animacje. Zamkniecie się w pokoju, a potem urodzi Wam się warchlątko. I po co mi to?

niedziela, 13 kwietnia 2014

Jachranka

Nie udało mi się tuż pzed wyjazdem z Moskwy pójść ostatni raz do bani. Stwierdziłam jednak, że po trudach przeprowadzki i szoku nowego życia cała rodzina zasłużyła na coś specjalnego. Zresztą, jak już wspomniałam, rola słoikowej korposzczurzycy nie predestynuje do zwiedzania Stolycy.

Pojechaliśmy więc do Jachranki.

- Mamo, to nie wygląda na przytulne, miłe spa - powiedziała Przelatek, mając w pamięci nasze ulubione miejsce pod Olsztynem - To przypomina bardziej nowoczesne więzienie!
Mąż również z pewną taką nieśmiałością wchodził do środka. Faktycznie, moloch robił wrażenie. Pokonaliśmy kilkaset metrów puszystej wykładziny, nim w końcu dotarliśmy do swojego pokoju, minąwszy kilka restauracji i lobby bar z żywym fortepianem.

Aquapark jednak nastawił rodzinę nieco bardziej przyjaźnie do hotelu, zwłaszcza, że pełno w nim było dzieciaków, była zjeżdżalnia, leniwa rzeczka i inne atrakcje, a ja mogłam skorzystać z sauny (która jednak do bani się nie umywała i trzeba było do niej wchodzić w stroju kąpielowym).
W szatni podsłuchaliśmy rozmowę młodego gościa ze swoją mamą.
- Mamusiu, a na kolację pójdziemy do Chaty Góralskiej, na smalczyk i kaczuszkę! I suflecik, i suflecik!
Postanowiliśy również zajrzeć do Góralskiej Chaty, czyli jednej z hotelowych restauracji, drewnianej w architekturze i wystroju. Przelatek jednak zaraz po wejściu zażądała natychmiastowej ewakuacji, ujrzawszy trofea myśliwskie licznie rozwieszone na wszystkich ścianach. Zdecydowanie nie było to miejsce, nadające się na paśnik dla Przelatka, na szczęście do knajp wzdłuż DK62 było blisko i zjedliśmy wyśmienitą kolację za Serockiem.

Śniadanie za to, podawane w wielgachnej stołówce, wrażenie zrobiło wielce pozytywne (mieli nawet ciasto bananowe dla alergików), a wisienką na jachrankowym torcie stał się masażyk, zafundowany dziecięciu. Nasze olsztyńskie miejsce nie oferowało masażyków dla dzieci, a stąd wyszłyśmy obie (bo ja też zasłużyłam na masaż, a co!) rozanielone.

Jeszcze tylko spacer po zadbanej okolicy z widokiem na Zalew Zegrzyński i wracaliśmy do domu.

Czy polecamy Jachrankę?
Ceny ma całkiem przyzwoite. Miejsce typowo korposzczurze, z mnóstwem sal konferencyjnych i aktywnościami typu "team building", bo i sprzęt wodny, i kajaki, i żaglówki, i boiska i takie tam. Sądząc z nieprawdopodobnej liczby pałętającego się drobiazgu, miejsce niezmiernie przyjazne dzieciom (fakt, można wykupić animacje i jest kilka pokojów zabaw, i dmuchane zamki na łące).
W sezonie (długie weekendy i inne święta) zapewne zapchane do granic możliwości, bo od Warszawy, a zwłaszcza od typowo słoikowej Białołęki, rzut beretem.

My chyba jednak wolimy bardziej kameralne warunki.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Czas oczekiwania

W tym roku Wielkanoc jawi mi się jako kamień milowy i kres kłopotów wszelkich.

Po Wielkanocy powinna nadejść normalność (a ja wrócę na gazetową ematkę). Na razie czas nawet nie biegnie. Czas zapier....nicza. Młoda chodzi do szkoły już trzeci tydzień, ja drugi tydzień pracuję w Korpo, a na balkonie wciąż stoją jakieś kartony. Śliczna komódka na kółeczkach, w której mam przechowywać pędzle, nożyczki, pigmenty i takie tam jest już wypełniona po brzegi, ale w jej szufladach stoją po prostu nierozpieczętowane pudełka przeprowadzkowe z napisem typu "farby". Pudło "niesortu" przydasiowego trafiło w całości na półkę i autentycznie nie mam kiedy znaleźć dla tych "przydasiów" logiczne miejsca. A przecież jeszcze wizyta stolarza, i głośny protest ze strony latorośli dotyczący koloru starej rolety niepasującego do pokoju niemal nastolatki, i "rozmowy kwalifikacyjne" z nianiami, bo nie jestem gotowa na zostawianie 9-latki samej w domu przez ponad 5 godzin, ani na trzymanie jej w polskiej szkole przez 10 godzin dziennie.

NB, po jednej z pierwszych takich rozmów mąż spytał, jaki był wynik sprawdzenia dokumentów "Misi" (nadajemy kandydatkom pseudonimy operacyjne). Młoda na to z łobuzerskim błyskiem w oku:
"Z dokumentów wynika, że "Misia" jest bandytą!".

Podsumowując: w domu panuje pewien, hmm, rozgardiasz, znajomi się obrażają, bo rzucają mi się na szyję, witając w kraju, a ja odsyłam ich na drzewo, i nawet na maile odpisuję z kilkudniowym opóźnieniem, jeśli w ogóle.

Nieprędko więc pewnie pojawi się tu pierwsza relacja z wyprawy wzdłuż wału wiślanego, z szukania ewangelickich cmentarzy czy z Muzeum Techniki. Rozumiem słoików: korpo, dojazdy do mieszkań na zadupiu i organizacja codzienności wysysają cały ich czas i wszystkie siły.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Karta Warszawiaka

Jako napływowa, ale jednak warszawianka, postanowiłam wyrobić sobie Kartę Warszawiaka, żeby cieszyć się zniżką ZTM i innymi licznie obiecanymi. Udałam się w tym celu do punktu obsługi klienta, przeraził mnie tam dziki tłum, ale przy małym stoliczku z napisem "Karta Warszawiaka" nie było nikogo, podeszłam więc grzecznie i zapytałam, jak się do rzeczy zabrać. Dla usprawiedliwienia dodam, że nie mogłam sobie tego przeczytać w internecie, albowiem ponieważ mój laptop był w jednym z licznych pudeł, a swój mąż zabrał do pracy, do której wyemigrował na czas sajgonu w domu.
Pan warknął, że do karty potrzebny jest dowód i zdjęcie. A do dziecięcej? Też dowód i zdjęcie! Wrrr!
Udałam się więc do domu po zdjęcie, niejasne przeczucie kazało mi znaleźć odpis aktu urodzenia Przelatka, i udałam się do innego punktu obsługi, nieco bliżej domu.
Nauczona doświadczeniem olałam dziki tłum, kłębiący się przy kasach, znalazłam druczek do wypełnienia i podeszłam do okienka, w którym... zażądano ode mnie karty miejskiej. WTF, przecież właśnie chcę ją wyrobić? Tak, ale kart warszawiaka nie wydajemy, wydajemy tylko hologramy, które nakleja się na zwykłą kartę miejską i proszę sobie wyrobić kartę miejską. W kasie z kolejką.

Odstałam kolejkę i radośnie przekazałam dokumenty potrzebne do hologramu. A chce pani hologram od ręki? No jasne, że chcę! To proszę przynieść dowód, że pani się w warszawskim urzędem podatkowym rozlicza.

Przełknęłam pod nosem przekleństwo i pojechałam do domu rozliczyć pity, wstępując po drodze po toner do drukarki. Odszukałam karton z elektroniką, wydostałam laptopa, znalazłam mężowską drukarkę, podłączyłam sprzęt do domowej sieci, odszukałam pendriva z dokumentami. Wysłałam zeznanie przez internet, wydrukowałam poświadczenie, wróciłam do ZTM.

- A gdzie pani ma pierwszą stronę pitu? Przecież tu nie jest napisane, że pani to pani, bo jest tylko imię i nazwisko, i w ogóle dlaczego pani wpisała NIP zamiast PESELu?
Nie wiem, dlaczego wpisałam NIP, od dziesięciu lat używam do rozliczania podatków tego samego programu i to on wpisuje wszystkie dane stałe. Westchnęłam ciężko, wróciłam do domu i wydrukowałam kawałek dokumentu.

- Ale proszę pani! Ten wniosek musi być podpisany jeszcze przez pani męża!
- A po jaką cholerę?
- Bo to wniosek rodzinny! Chyba, że pani jest samotnie wychowująca?
Pożałowałam gorzko, że nie jestem samotnie wychowująca.
- Ale przecież mój mąż ma już Kartę Warszawiaka. Przecież na PIcie są jego dane.
- Taka jest procedura!

Wróciłam do domu, poczekałam na męża, odebrałam podpis, pojechałam na drugą stronę rzeki...

Pomyślałam sobie, że przez pięć lat w Rosji, słynącej z niemiłych urzędników, nie nakrzyczano na mnie tyle razy, co przez pięć dni w Warszawie.
W każdym razie jestem już dumną posiadaczką błyszczącej naklejki, dzięki której mój bilet kwartalny na komunikację miejską jest o całe 30 złotych tańszy...

sobota, 5 kwietnia 2014

Przeprowadzka

W Warszawie czekał na mnie mąż, z normalnie użytkowanym mieszkaniem, takim z żelazkiem, ręcznikami, pościelą i książkami. W Moskwie wyprowadzałam się z mieszkania służbowego, zabierając żelazko, ręczniki, pościel, książki i... i jeszcze kilkanaście (a może kilkadziesiąt?) kartonów dobytku, który był ładnie rozłożony po trzech pokojach, a teraz trzeba go było upchnąć w dwóch, bynajmniej nie pustych.

Dwie wizyty w markecie budowlanym i jedną w IKEA później mogę stwierdzić, że... chyba się rozpakowałam. Dzieciak został zapisany do nowej szkoły, a ja podpisałam umowę w nowej pracy. Zaczęły się pierwsze porównania...

Znaczy się, w moskiewskich szkołach lepiej karmią, i nie o jakość mi chodzi, a o liczbę posiłków i dań. Moskiewskie szkoły są lepiej wyposażone. Moskiewskie szkoły obowiązkowo wietrzą dzieci. Żeby nie było, porównuję normalne rejonówki.

O metrze w ogóle nie ma co wspominać, więc dojazdu do pracy komentować nie będę. O ile godzina w Moskwie to norma, to w Warszawie, która ma sześciokrotnie mniej mieszkańców i mniejsze odległości, można by spodziewać się lepszego wyniku. Nie jest lepszy.

Ale za to tutaj jest wiosna, a tam -7. To czyni różnicę. I to jest fajne.
I tego będę się trzymać.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Ex definitione

  • Słoik - podobno osobnik pracujący w Warszawie od poniedziałku do piątku, podatki płacący w swojej mieścinie, pozbawiony kultury wszelakiej, przywożący obiadki w wekach, wynajmujący mieszkanie na wygwizdowie.
  • Warszawa - miasto, w którym, jak w Moskwie, przyjezdni nie lubią przyjezdnych. Im później przyjechałeś, tym bardziej jesteś przyjezdny. Ze względu na zawiłości historyczne, nieprzyjezdnych w Warszawie prawie nie ma.
  • Przelatek - to taki dzik, nieco starszy od warchlaka. Tutaj: dziecię Słoiczki, płci żeńskiej, na chwilę startu bloga 9-letnie, wielce uparte. Urodzone pod Warszawą, bo stołeczne porodówki były zajęte.
  • Słoiczka - przybyła do stolycy AD 1996, pięć lat później przestała wozić obiadki i zaczęła płacić podatki, co więcej, wyszła za mąż za warszawiaka z babki-prababki (z dziadami różnie bywało). Ze słoikami się wszakże identyfikuje ze względu na brak kultury i mieszkanie na wygwizdowie.
  • Historyk - ojciec Przelatka, historyk najnowszy bez afiliacji, warszawiak z babki-prababki.
  • Moskwa - miasto, w którym Słoiczka z Przelatkiem mieszkały ostatnio. Z perspektywy Moskwy Warszawa jest malutka, przytulna, cicha i spokojna. Słoiczka z Przelatkiem są Moskwą zblazowane, rosyjska rzeczywistość im się podobała, więc tu będą kontestować. Albo i nie.
  • Stary blog - o Moskwie - można sobie wyguglać jak ktoś chętny.