sobota, 29 listopada 2014

Pedałowanie

Na zimowe pedałowanie zaopatrzyłam się byłam w opaski diodowe z Lidla (jedną oddałam psu Przelatka, bo czarnego malucha nie widać w ciemnościach), nowe dynamo (poprzednie starłam do cna zaledwie po tysiącu kilometrów), lampki sygnałowe, odzież funkcyjną (również z Lidla), softshell i niby-puff (ze sklepu dla turystów), kamizelkę odblaskową i inne takie, żebym się świeciła jak choinka wielkanocna. Przerzutki i hamulec mam w piaście, więc mam nadzieję, że nie będą mi odmawiać posłuszeństwa.

Zaopatrzyłam się też w słuchawki - po drodze słucham sobie o szemranym życiu niegdysiejszej Warszawy, albo o jej życiu intymnym (to ostatnie to typowy chwyt marketingowy - mowa jest po prostu o spędzaniu czasu wolnego), albo o Powstaniu, zarówno z punktu widzenia Rudego, Alka i Zośki, jak i z punktu widzenia Maniusia z Cafe pod Minogą, albo Dzienników Tyrmanda, albo wspomnień żony wieloletniego ambasadora USA w Polsce, pani Davis. Żałuję przeogromnie, że "Korzeni Warszawy" nie ma na youtube, bo ta seria stanowi ostatnio moją ulubioną lekturę. Na znanej trasie czuję się ze słuchawkami bezpiecznie i nawet jestem w stanie odbierać przekaz :D

Jakby ktoś Wam wmawiał, że rower świetnie robi na figurę, to mu/jej nie wierzcie. Po pierwsze, jeść się po nim chce. Po drugie, jeżdżę, jeżdżę od miesięcy i efektów nie widzę :(

piątek, 28 listopada 2014

Jak mówić, żeby dzieci słuchały?

Jako rodzice niewydolni wychowawczo wybraliśmy się na odpowiednie kursy. Uczą nas tam rozmawiać ze swoim dzieckiem, stawiać mu granice i wyciągać konsekwencje. Staramy się stosować poznane metody. Po dwóch miesiącach wychodzi nam to tak:


Przelatek wraca ze szkoły ze łzami w oczach.
- Przelatku, wydaje mi się, że spotkała Cię jakaś przykrość?
- Zejdź ze mnie.
- Martwię się, kiedy płaczesz, a ja nie wiem, co się dzieje.
- Myślisz tylko o sobie!


Przelatek odkrył kolejna psią kałużę pod biurkiem.
- Co za durny kundel!
- Jesteś zła na psa?
- Czy możesz nie rozmawiać ze mną zdaniami z podręcznika? Mówiłam, że wam na tych kursach tylko siana do głowy nakładą!


Przelatek wybiera się do szkoły. Przypominam o kurtce - na dworze około zera. Przelatek mnie olewa, powtarzam więc groźniejszym tonem.
- Biedna, naiwna mamusia, - łagodnie, z politowaniem mówi Przelatek - ona naprawdę myśli, że jak każe mi założyć kurtkę w domu, to ja jej nie zdejmę jeszcze w windzie...
Następnego dnia wychodziła do szkoły później, niż ja do pracy. Padał śnieg z deszczem, dziecko miało na sobie krótkie spodenki, t-shirt i badziewny softshell z Lidla... 

czwartek, 27 listopada 2014

Hoża Blondynka

Jak tylko wyrwałam się spod matczynych skrzydeł, wioząc w ojcowskim plecaku ze stelażem bigos i fasolkę do Warszawy, zafarbowałam sobie włosy. Na blond. Samodzielnie, rozjaśniaczem Joanny. Efekt był piorunujący.
Mimo uniwersyteckiego indeksu, który nosiłam w torbie, żółte siano na głowie musiało jakoś wpływać na zawartość samej łepetyny, inaczej bowiem nie da się wytłumaczyć faktu mieszkania w przedwojennej kamienicy na Koszykowej w czasie studiów i odkrycia jej najbliższego otoczenia dopiero teraz, kiedy studia wybiera sobie moja córka. Ewentualnie to szklane opakowanie fasolki wpływało na stan umysłu.
Przelatek, świadoma, iż wyboru ostatecznego przyjdzie jej dokonać za jakieś 9 lat, waha się na razie między fizyką a stosunkami międzynarodowymi. Ja postanowiłam już teraz zwizytować na wszelki wypadek Wydział Fizyki UW, a przy okazji tereny Politechniki, bo dziecię chce być wynalazcą. Może pójdzie w moje ślady i wybierze sobie kierunek, o którym wszyscy pytają "a co to jest"? Ja studiowałam lingwistykę stosowaną, ona może mechatronikę...

Jeszcze w połowie XIX wieku tereny na południe od Alej Jerozolimskich to była wiocha. Zacznijmy od tego, że w ogóle Warszawa była wiochą, prowincjonalnym miastem gubernialnym gdzieś na zachodzie Imperium Rosyjskiego. Rogatki Jerozolimskie były na placu Zawiszy, Mokotowskie do tej pory stoją na placu Unii, Marymonckie były tam, gdzie plac Wilsona - okopy Lubomirskiego można na rowerze objechać w godzinkę, a potem jeszcze trzydzieści minut pedałować wzdłuż Wisły, ewentualnie skoczyć na drugą jej stronę do rogatek Moskiewskich i Petersburskich. Mokotów, Ochota, Żoliborz, Wola - dzielnice, z dumą podawane jako adresy rodowe przez warszawiaków "z dziada pradziada" - zostały do miasta przyłączone w 1915 roku, czyli ci pradziadowie to raczej na przedmieściach mieszkali, a ówczesna Hoża to taką Białołęką była :D

Zabudowywana była na przełomie wieków tak samo jak Białołęka sto lat później - bardzo gęsto, tanimi czynszówkami, poprzetykanymi gdzieniegdzie fabrykami. W kamienicach frontowych mieszkali lekarze (tu zresztą przeniesiono szpital Dzieciątka Jezus ze Szpitalnej), adwokaci i tacy tam, w oficynach biedota (doktorek płacił za wynajem nawet pięćdziesiąt razy więcej niż szewc). Przy Hożej 51 istniała destylarnia wódek, potem drukarnia Orgelbrandów, szpital polowy, fabryka papierosów, a na końcu - aż do 2010 roku! - fabryka serów topionych Serwar. Dzisiaj zajmują ją, jak wszelkie pofabryczne miejsca, modne knajpki, teatr i inne artystowskie sklepiki. Podobnie jak zresztą przy Emilii Plater (niegdyś Leopoldyny) - tam, gdzie teraz jest buddyjska kawiarnia, kiedyś była odlewnia zakładów aparatów miedzianych Adolfa Witta, do dziś stoi tam komin z inicjałami właściciela.

Śródmieście Południowe nie poniosło takich strat, jak Północne - kamienice były wyburzone w szachownicę - zostawało parę i po parzystej, i po nieparzystej stronie ulicy. Budowano je dość późno, już w XX wieku, miały więc nowoczesne stropy i niepalne klatki schodowe. "Moja" przy Koszykowej była wypalona, dość znacznie ją po wojnie przebudowano, ale istnieje. Ostańce przy Wspólnej, Pięknej, Pańskiej są teraz w większości dość pieczołowicie odnawiane przez prywatnych inwestorów, którzy urządzają w nich biura, wykwaterowując mieszkańców - przeciwko czemu protestują m.in. squattersi z Wilczej.

Nieoczekiwanym ostańcem jest dom przy Marszałkowskiej 81, który kiedyś był drugą, albo i trzecią oficyną kamienicy przy "starej" Marszałkowskiej - otynkowany i pomalowany właściwie nie odróżnia się od mdmowskich sąsiadów, a przecież kryje fantastyczne podwórko z kapliczką.

środa, 26 listopada 2014

Zapaleńcy Białołęki

- Mamo, a wiesz! - z roziskrzonym wzrokiem wołała Przelatek - a wiesz, co oznaczają winogrona na nagrobku, mamo? Na cmentarzu w Tarchominie? Wiesz, mamo?

Zastanowiłam się chwilę i przypomniałam sobie grób Josepha Labeya, który też mi się spodobał, kiedy zwiedzałam nasz cmentarz, i pytałam o niego Historyka. Labey był właścicielem winnic na wydmie, tam, gdzie teraz las między nekropolią i białołęckim Ratuszem, i po drugiej stronie Modlińskiej, tam, gdzie dziś osiedle... Winnica, oczywiście.

- Mamo, i jeszcze tam była taka pani, co była chora, lekarze jej zabronili wstawać, a ona wstała jak mąż był  w pracy, i dzbanek jej wypadł z rąk i padła martwa! I mąż przychodził na grób i włączał jej muzykę, bo ona lubiła!
- I wiesz, jak nas pytali o powstańców, to ja opowiedziałam tą historię o aptece na Krakowskim Przedmieściu, co Gryf ją napadł, żeby zabrać bandaże! A wiesz, że powstańcy są pochowani na Białołęce?

- Ten pan, Włodkowski Bartłomiej, to widać, że on to uwielbia! Aż tańczył, jak nam to opowiadał! I ubłagaliśmy naszą panią, żeby go znowu zaprosiła! 

To prawda, Bartek Włodkowski to uwielbia. I robi bardzo dużo dobrego, m.in. poprzez Fundację Ave. Mamy w dzielnicy ludzi, którym się chce, i na dodatek obdarzeni są charyzmą, która pozwala im swoje pomysły realizować.
Dzięki, Bartku!




P.S.
Warto, bardzo warto odwiedzić cmentarz tarchomiński. Ma długą, co najmniej dwustuletnią historię. Można na nim znaleźć kilka perełek sztuki funeralnej z XIX wieku, i groby ludzi różnych wyznań - ewangelików, katolików rzymskich i polskich... Trzeba czasem dobrze się nachodzić, naprzeciskać pomiędzy nagrobkami, bo cmentarz od dawna za ciasny, a po dziś dzień czynny, ale warto!

wtorek, 25 listopada 2014

Na południu nie ma czasu

Kiedyś mieszkałam tuż obok hali na Koszykach. Wynajmowałyśmy z koleżanką półtora pokoju u przemiłej starszej pani, która opowiadała nam fascynujące historie, o ile była w domu - bo była to najaktywniejsza staruszka, jaką znałam. Chodziła na brydżyka albo urządzała go u siebie - ubogie studentki dostawały wtedy odrobinkę tego czy owego, a gotowała przedstawicielka znakomitego wileńskiego rodu wspaniale. Za przetarcie z kurzu imponującej kolekcji dzbanuszków do kawy przed świętami można było dostać dla rodziców kawałek najlepszego na świecie mazurka pomarańczowego albo wybitnego, kruchego pasztetu, mielonego na starej radzieckiej maszynie, w tym celu tylko wyjmowanej z przepastnych, przedwojennych szaf kuchennych. Jeździła na koncerty do Radia, a raz urwała się w góry na parę dni, nie informując o tym rodziny i wprawiając ją w niezły popłoch. Kiedyś pomagałyśmy jej znieść jakieś bambetle do piwnicy - gotycko sklepione podziemia miały podobno połączenia z sąsiednimi kamienicami i można nimi było przejść co najmniej do szpitala na rogu ulicy.

Na Koszykach były klimaty. Starsza pani, o nienagannej figurze, bywała czasami zaczepiana wieczorami przez panów, szukających dziewcząt spod Marriottu (Hoża i okolice słynęły z, hmm, autostopowiczek). Przepraszali, jąkając się, kiedy się do nich odwracała. Na Koszykach usłyszałam najmilszy komplement w życiu - kiedy mrocznym listopadowym porankiem szłam do pracy, nieszczęśliwa, bo ciemno, zimno i do domu daleko - koleś spod całodobowego monopolowego wymamrotał do kumpla z pijanym zachwytem: "ty, patrz, ale kuuuuurwa idzie!".

Nie doceniałam wtedy przedwojennego uroku zachowanego Śródmieścia. Nie wiedziałam, że secesyjne i eklektyczne perełki Lwowskiej, Poznańskiej, Mokotowskiej, placu Politechniki, Bagateli czy Flory, niezrozumiała francuska gwiaździstość placów to rzecz w Warszawie unikalna. Zresztą, uczyłam się, pracowałam, pisałam pracę magisterską - czasem tylko trafiałam w miejsce i czas absolutnie magiczny - na przykład pusta aula Politechniki o wschodzie słońca, albo jakaś klatka schodowa z witrażowym okienkiem, albo latarnia w bramie, którą chodziło się na skróty do ujęcia oligocenki.
Teraz szukałam tych miejsc z premedytacją - z premedytacją nie da się ich znaleźć. Magia czy genius loci ujawnia się niespodziewanie, w wyjątkowo przychylnym zbiegu okoliczności. Trudno o taki zbieg, kiedy się pędzi uliczkami z aparatem, adres jest zupełnie "nie po drodze", a w domu czeka dziecko...


poniedziałek, 24 listopada 2014

To dziwne, ale tęsknię...

Wiecie co?
Zaczęłam tęsknić do Moskwy. Na moim starym blogu widget pogodowy wskazuje w rosyjskiej stolicy -7 stopni i lekki śnieg. Nudny korek na Wisłostradzie nijak się ma do agresywnego, pełnego klaksonów i wariatów zatoru na Sadowym. Rozmowa telefoniczna z byłymi sąsiadami przypomniała mi specyficzną atmosferę naszej klatki schodowej i gałąź, na której wieszałam gadżety pór roku w służbowym mieszkaniu.
Zatęskniłam do siebie samej sprzed roku-dwóch, do atmosfery tamtego miasta, do tamtych chodników, do tamtego metra, tamtego tłumu. Nagle sobie to wszystko przypomniałam.

Ciekawe...

niedziela, 23 listopada 2014

O wadach czytania przewodników (między torami)

Mój osobisty Historyk ma fijoła na punkcie pociągów, lokomotyw i torów. Po dziesięciu latach małżeństwa też do mnie przemówiła ta poetyka, a że autor Pascalowego przewodnika także wykazywał elementy fascynacji kolejami żelaznymi, uległam plastycznemu opisowi rowerowej trasy przez Odolany, na której zebrać miałam - wg wspomnianego autora - również materiał fotograficzny do tezy, że Warszawa to wiocha, w postaci stuletnich drewnianych chat wiejskich.

Efekt: bliskie, choć niegroźne, spotkanie z autochtonami o facjatach świadczących o cierpieniu na choroby zawodowe dyplomatów*, pięć złociszy do tyłu, wydane na prostowanie drutów przedniego błotnika**, doskonały antycellulitowy masaż siodełkiem piątego, jak to mówią Rosjanie, punktu oparcia, i parę zdjęć sympatycznych osiedli kolejarskich - przedwojennego przy Armatniej, i powojennego - Przyce. Tego powojennego nie sfociłam, zrobiłam za to zdjęcie przystanku kolejowego przy osiedlu - jedyny w swoim rodzaju.

Na Armatniej zachwyciłam się wiaduktem, i słusznie! Okazało się powiem, że to "paraboliczny wiadukt sklepiony drogi żelaznej warszawsko-kaliskiej", niósł kolej szerokotorową i jest jednym z dwóch zachowanych zabytków tego typu! Pozostałe rozwalano przy okazji zmiany szerokości torów. Ten się ostał, bo w międzywojniu wyłączono już ten odcinek z użytkowania.

Reszta warszawskiego obszaru Odolany składa się głównie z obiektów kolejowych i torów. A potem zaczynają się Włochy.
Stuletnich chat wiejskich nie stwierdzono.




*Do chorób zawodowych dyplomatów zalicza się podobno żylaki (od przyjęć na stojąco) i alkoholizm (od całej reszty).
** Ulica Gniewkowska wybrukowana była trylinką. Bardzo, bardzo dawno temu. Bardzo, bardzo starą trylinką.


piątek, 21 listopada 2014

O korzyściach czytania przewodników (w podwórkach)


Ja już od pewnego czasu wiedziałam, że najciekawsze rzeczy są w podwórkach. Ale nie miałam bladego pojęcia, że w Śródmieściu Północnym też są podwórka.  Uszczegóławiając, nie miałam pojęcia, że podwórka istnieją między, z grubsza, Starówką, Marszałkowską i skarpą wiślaną.
Miałam świadomość, że z obszaru tego zostało bardzo niewiele, że Nowy Świat jest "wariacją na temat", że plac Powstania Doniczek to nówka sztuka nieśmigana, za wyjątkiem Prudentialu, że jakieś ostańce tam się ostały, ale...

No i natknęłam się na przewodnik Pascala o Warszawie, autorstwa, bodajże, Adama Dylewskiego. Może nieco po łebkach potraktowane są w nim dzielnice odleglejsze od Śródmieścia (im bardziej odległe, tym bardziej po łebkach, co oczywiste), ale ścisłe centrum opisane jest dość dokładnie. W każdym razie Dylewskiego też fascynowały podwórka.


Znalazłam więc miasteczko za jedną z bram Nowego Światu, utrzymane w poetyce Mariensztatu, bo i również Stępińskiego dzieło, z żartobliwym ratuszem z wieżą zegarową. Znalazłam surową w swej prostocie ul. Gałczyńskiego, z ostańcem na rogu Ordynackiej. Znalazłam skomplikowane podwórko w okolicach Górskiego 1/3/5, a właściwie trzy połączone podwórka, z niezależnymi oficynami, ewidentnie przedwojennymi, z przejściem na Chmielną. Pobrodziłam w kwartale Chmielna/Bracka/Jerozolimskie/Nowy Świat, odkrywając pałacyk z domkiem ogrodnika (czy budką ochroniarza?) i opuszczony budynek restauracyjny. Przypomniałam sobie Widok, a pośliniwszy się trochę przy Wedlu i skuliwszy się Pod groźnymi Orłami (które pilnują banku, ale nie upilnowały niegdyś (w 1964) przedświątecznego utargu z CDTu - zwinęli go nieznani sprawcy, zabijając konwojentów, którzy wieźli go pod orły) - udałam się na Sienkiewicza, pełną kamieniczek ze śladami dawnej elegancji.


Warto, bardzo warto zaglądać w podwórka. 

czwartek, 20 listopada 2014

Spódnica za kolano i szpilka 12 cm...

To, że pracuję teraz w Warszawie, nie znaczy, że przestałam interesować się Rosją.
W Petersburgu wprowadzono niedawno rekomendacje dreskodowe dla niemundurowych pracowników Policji. Dokument dotyczy przede wszystkim pań, i sugeruje rezygnację z minispódniczek, odkrytych brzuszków, koronek, dekoltów, siatkowych rajstop, zielonych włosów, perfum, powodujących dyskomfort u otoczenia, krzykliwej biżuterii i tak dalej i tak dalej.
Wszystko jasne, tylko dlaczego...
dlaczego wysokość obcasa ograniczono do 12 cm?
12 cm ma iPhone5, wg serwisu Fontanka.ru, który poświęcił artykuł policyjnym ciuchom.
Może ktoś ma słabość do szpilek?




P.S. Jak się odmienia dress code? A jak od dress code'u utworzyć przymiotnik? A jak to ładnie po polskiemu napisać?

środa, 19 listopada 2014

Gdzie tramwaje pętle mają, z gumy robią trzcinę, a rzymskie kolumny podpierają polskie kościoły





Pierwsza w Warszawie zajezdnia tramwajowa była na Inżynierskiej. Pierwszą praską zajezdnię tramwajów elektrycznej (największą w Warszawie) zbudowano w 1925 roku na Kawęczyńskiej, w Michałowie, tudzież na Szmulowiźnie. Szmul miał na imię Samuel, a na nazwisko Sonnenberg, i był najbogatszym gościem w okolicy. Kumplował się ze Stanisławem Augustem, a do jego potomków zalicza się Henryk Bergson.
Zajezdnię Niemcy wysadzili w powietrze, ale odbudowywać ją zaczęto jeszcze w trakcie Powstania.

Obok niej jest fajna chawira, chyba socrealistyczna, a na przeciwko - również socrealistyczna, tyle że skromna w wyrazie, ogólnokształcąca szkoła muzyczna, do której nie dostała się Przelatek :( A kilkanaście metrów dalej - drewniana oficyna Burkego z 1900 roku, jeden z ostatnich drewniaków w okolicy.

Na końcu zaś ulicy - ślicznie wybrukowanej, niedawno odremontowanej - olbrzymia, zupełnie nieoczekiwana w tym otoczeniu bazylika. To właśnie ją widać z okien pociągów, zbliżających się od wschodu do... Wschodniej. Największy przedwojenny kościół został zbudowany, żeby... wykorzystać kolumny bazyliki św. Pawła za Murami w Rzymie, które okazały się za krótkie dla włoskiej świątyni, więc na początku ubiegłego stulecia pani Radziwiłłowa przekazała je Warszawie.

Jeśli zaś skręcić w Otwocką, znaleźć można fabrykę pepegów, konserw i marmolady (kolejność odwrotna do chronologicznej), w której obecnie robią kulturę - czyli Centrum Artystyczne Fabryka Trzciny. Nie, trzciny tam nie robiono, tylko Trzcina (Trzciński) tam robi :)

Pewną przesadą byłoby twierdzić, że widziałam w okolicy tyle Policji, co na dworcu Centralnym w dzień meczu Legii z Wisłą, ale przy każdej bytności (a bywałam, ze względu na starania o przyjęcie do OSM, często) natykałam się na spacerujący patrol. A na menelstwo się nie natykałam. Ot, zagwozdka.







wtorek, 18 listopada 2014

Bania w Warszawie

Choróbsko zmusiło mnie do korzystania z komunikacji miejskiej, póki nie odzyskam pełnej wydolności oddechowej. Okazało się, że nie cierpię komunikacji miejskiej :) Z drugiej jednak strony, była bardzo przydatna, bo miłe ekraniki reklamowały promocję w ruskiej bani na Warszawiance. A bania, jak powszechnie wiadomo, to miejsce idealne na wyganianie chorób ciała i duszy. Postanowiłam zaryzykować.

Z pewną taką nieśmiałością spakowałam peeling, glinkę, fajne mydło i balsam, bo zdjęcia nie nastrajały optymistycznie. Odważniej wrzuciłam do torby filcową czapeczkę, prześcieradło i witki dębowe. Z ciężkim westchnieniem przygotowałam kartę płatniczą.

Okazuje się, że kompleks bani, w zamyśle osobny, został dołączony do kompleksu odnowy biologicznej, czyli zespołu saun wszelakich. Do tego w środy jest dzień damski i nie ma obleśnych staruchów z siusiakami na wierzchu. Do tego w ogóle jest promocja 50% dla pań i za dwie godziny bannych rozkoszy zapłaciłam 35 zeta, co jest ceną bardzo, bardzo przyjemną.
I dobrze.

Bo sama bania na Warszawiance jest do bani. Po pierwsze, może w środy nie ma obleśnych staruchów, ale obsługa baru jest jak najbardziej męska, i na dodatek ubrana. Masażysta od witek też był facetem, postawiłam więc na samoobsługę.
Po drugie, nie ma banszczika, który pilnuje pieca, robi parę i w ogóle. Piec jest dziwny i ma coś w rodzaju węgli na górze, i nie nalewa się wody do pieca, tylko na piec, i nie ma czym jej nalewać, bo nie było cebrzyka i chochli.
Po trzecie, w ogóle nie było cebrzyków - gdzie miałam namoczyć witki?
Po czwarte, nie było części zwaną "mylnią" - były prysznice, owszem. Ale absolutnie nie było miejsca na indywidualne i samodzielne rytuały piękności.
Po piąte, podłoga parzyła, zwłaszcza na półce. A klapki należało jednak zostawić na zewnątrz...
Po szóste, jest co prawda barek, ale nie ma w nim za grosz intymności, którą dawały "kabiny" w bani w Moskwie. No i herbat tam mają zdecydowanie za mało.

Spodobał mi się za to bardzo mały basenik na dworze, do którego można radośnie wskoczyć prawie prosto z ciemnego, rozpalonego wnętrza.

Podsumowując: klimat bani nie umywa się do oryginału. Funkcje zdrowotne i ogólnorelaksacyjne zostały jednak zachowane, te ostatnie zwłaszcza dzięki połączeniu z centrum odnowy. Czy warto do Wodnego Parku jeździć z Białołęki? Chyba nie...

poniedziałek, 17 listopada 2014

Stara Praga

Po uruchomieniu metra możemy bez przeszkód podziwiać Targową, główną ulicę Starej Pragi. Regularnie nią jeździłam, Targową i jej przyległościami, nie przejmując się zupełnie opiniami o rzekomym (czy rzeczywistym) niebezpieczeństwie. Stara Praga zrobiła się modna i mnóstwo tam takich freaków, jak ja. Często można zobaczyć chasyda w charakterystycznym ubiorze, w towarzystwie standardowo odzianego przewodnika, albo parę ewidentnie "zachodnich" turystów z mapą w ręce i obłędem w oczach. Miejscowi przywykli i nie zwracają już żadnej uwagi.

Mnie zawsze najciekawszymi zdają się ludzie i ich historie. Nie mam jednak odwagi, żeby zaczepić tubylców - nie tylko praskich, gdziekolwiek. Zawsze obawiam się, że będą urażeni, poczują się potraktowani jak eksponat w zoo. A czasami... wstyd mi za rodzaj ludzki, tak jak wtedy, kiedy za słodkimi aniołkami na rogu Ząbkowskiej zauważam barłogę jakąś, łapserdaka, moczymordę, co do wyraźnie pod ankoholem, na bańce znaczy całkowicie, walają się przy nim butelki po alpadze, czy innym balsamie czystej-ojczystej, a ten kima ucięty, ze sztanami spuszczonymi, aż mu wałek widać. I po co tu takiego fotografować, jakby w innych dzielnicach czy miastach takich nie było...

Zostają mi więc na Pradze budynki. One też są niełatwe, też "zoologiczne". Bramy mają połamane domofony, więc łatwo jest zajrzeć w podwórko i... zdziwić się. W jednym będzie stała kapliczka, w innym leżał pijak, kolejne wygląda dokładnie tak, jak w '44. Praga krótko brała udział w Powstaniu, nie uległa więc tak katastrofalnym zniszczeniom, jak lewy brzeg. Wygląda... trochę jak przed wojną, a trochę nie. Niektóre kamienice po prostu od stu lat nie doczekały się remontu, a tego żaden tynk nie wytrzyma. Inne nigdy otynkowane nie były...

Przedwojenna historia murowanej Pragi jest dość krótka. Miasto, a raczej jurydyka, istniała tu niemal tak długo, jak miasto na prawym brzegu. W 1791 jurydyki zniesiono, a Pragę przyłączono do stolicy. W 1862 roku zbudowano dworzec Petersburgski (Wileński), pięć lat później - Terespolski (Wschodni), sałata (dorożkarze) kursowali od jednego do drugiego i na drugi brzeg, do Warszawsko-Wiedeńskiego, po moście Kierbedzia, który stał na miejscu Śląsko-Dąbrowskiego od 1864 do wojny. Oprócz dużych dworców łączyły się tu linie trzech wąskotorówek - do Marek, do Radzymina i Wawer-Jabłonna. Stacjonowało wojsko, miało cerkiew Marii Magdaleny (1869), katolicy mieli kościół św. Floriana (1891), starozakonni kilka synagog, po najładniejszej z których pozostał skwerek - ten koło teatru Baj, niegdyś zakładu opiekuńczo-wychowawczego dla młodzieży żydowskiej. Bazar na Różycu (1874) tętnił życiem przez ponad 120 lat, również w czasie wojny, dopiero niedawno zaczął podupadać, nie wytrzymując konkurencji z kerfurem i galerią...

sobota, 15 listopada 2014

Trójkąt bermudzki

Dawno to było. Przedawno.
Mieszkałam wtedy na Targówku, a zakupy robiłam w Hicie na Stalowej - mieli w "galerii" stanowisko z genialnymi sokami, wyciskanymi na miejscu z przeróżnych owoców. Jedyny autobus, który dojeżdżał do zajezdni Stalowa krążył wśród kamienic, a pasażerowie trwożnie szeptali:
"trójkąt bermudzki".

Szukając niedawno informacji o Brzeskiej, natknęłam się na stwierdzenie, że to ona jest główną osią trójkąta bermudzkiego, co mnie niepomiernie zdziwiło. I miałam rację! Trójkąt się nigdzie nie przeprowadzał od moich czasów studenckich, choć dziś już pewnie - sądząc z mijanych ludzi i zaparkowanych samochodów - nie cieszy się już tak złą sławą, jak niegdyś. W WSI Trójkąt zwie się Nową Pragą, od jurydyki Ksawerego Konopackiego, włączonej do Warszawy w 1889 roku, a jego granice stanowią 11 listopada, Szwedzka i Stalowa. Kudy mu do Brzeskiej....

Jeżdżąc po uliczkach rozparcelowanej jurydyki po raz pierwszy w życiu... zgubiłam się w Warszawie. Zatraciłam poczucie czasu i przestrzeni, odkrywając coraz to nowe zaułki, fabryczki, kamienice, podwórka, detale. Wjechałam od Szwedzkiej, zachwycając się najpierw dawnymi koszarami (?) - za "moich czasów" istniała tam jeszcze jednostka wojskowa, dziś popadają w ruinę. Potem dojrzałam obiecujący komin fabryczny, i faktycznie - trafiłam do wytwórni "Towarzystwo Akcyjne Fabryki Lamp Braci Briinel, Schneider i Dittnar", producenta lamp ozdobnych, połączonej później z zakładem produkcji mydła pod nazwą "Praga" Towarzystwa Akcyjnego Fabryki Przetworów Chemicznych, potem fabryką mydła "Jeleń - Schicht", a później "Uroda SA". Teraz ma być loft czy cóś.

A po drugiej stronie ulicy - osiedle o czytelnym założeniu urbanizacyjnym, z domem właściciela terenu - Konopackiego - w ścisłym centrum, czyli na rogu Strzeleckiej i Środkowej. Dzisiaj dom należy do miasta i niszczeje, a jest śliczny, z przepięknym ogrodem. Było tam przedszkole, a potem szkoła, i warto chyba, żeby nadal się tam mieściła podobna instytucja.

Niemalże vis a vis - stuletni drewniak, który kiedyś był sądem, potem siedzibą Towarzystwa Przyjaciół Dzieci Ulicy, zorganizowanym przez "Dziadka" Lisieckiego.

Zadbane podwórka, praktycznie pozbawione oficyn (może były drewniane), mieszają się na obrzeżach z nowoczesnymi plombami, starannie odgrodzonymi od zniszczonych, pięknych niegdyś bram i elewacji ze świętymi figurami. Gdzieniegdzie mignie resztka eklektycznego zdobienia, secesyjny łuk, ozdobna balustrada balkonu, przypięta do ściany, bo sam balkon odpadł, fantastyczny żeliwny (?) odbojnik.

Na Inżynierskiej genialna wprost Kamienica Towarzystwa Akcyjnego Przechowywania Mebli A. Wróblewski, na Warszawikii można więcej o niej poczytać. Ma hipsterskie schodki w bramie i bardzo hipsterską knajpkę w podwórku, po rowerach sądząc. Był tam też hipsterski teatr, ale spłonął. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie towarowa winda.

Władze miasta powolutku remontują Pragie - po Brzeskiej chodzą wycieczki, Targowa i Ząbkowska to miejsca modne i reprezentacyjnie odnowione, kupę kasy włożono w Kawęczyńską - ale "Trójkąt" na razie jest niedofinansowany. A to miejsce z duchem krakowskiego Kazimierza, i na taki też los zasługuje. Senne dziś miasteczko - bo takie sprawia wrażenie - może być tętniącym życiem osiedlem kultury i knajp, w oryginalnej przedwojennej aranżacji, której tak mało w zwartej postaci zostało w Warszawie. I pewnie takim osiedlem zostanie - jak każde miejsce z własnym duchem, a z niskim, bo prawobrzeżnym, czynszem...







piątek, 14 listopada 2014

W stronę światła

Listopad to czas, kiedy przeróżne demony atakują wyjątkowo mocno. Ze swoimi, które wpędzały mnie w deprechę, walczyłam przez rok - niedawno moja pani doktor uznała, że jestem wyleczona, i że zmniejszamy dawkę piguł. Wręczyła mi przy tym zeszycik pod redakcją prof. Święcickiego ze szpitala dla czubków, w którym po tabletkach proponują chlebek z pełnego przemiału, tryptofan z białka, witaminki B i kwas foliowy z cieciorki i szpinaku, omega-3 z ryb, magnez, cynk i selen, a wszystko to ładnie podane, w smacznych przepisach i kolorowych ilustracjach.
A ja już wcześniej - intuicyjnie, albo i nie - przygotowywałam się do życia bez protezy w postaci SSRI. Może komuś się przyda w czasie, kiedy ciemno, zimno, a do Bożego Narodzenia jeszcze daleko?
  • Faktycznie, porcja razowca z humusem albo makrelką, posypanymi natką, znakomicie robi na poprawę nastroju - zwłaszcza, jeśli taka przegryzka serwowana jest, w moim przypadku, co dwie godziny. Z tym, że ja nie jadam obiadów w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.
  • Zatruwające życie myśli najlepiej jest... wydalić z organizmu. W sposób dosłowny, na przykład je wysikać. Więc warto dużo pić. Wody, bo - znów w moim przypadku - mocniejsze trunki nie lubią się z SSRI, a soki źle wpływają na figurę :D
  • Znalazłam sobie hobby, czaso- i myślochłonne. Spotykam fajnych ludzi w bibliotece, na tematycznych forach, robię to, co lubię, czyli piszę i fotografuję.
  • Hobby wymusza sposób poruszania się, czyli rower. 30 kilometrów dziennie zapewnia mi dwie godziny ruchu, który znakomicie wpływa na wydzielanie endorfin i rozgrzewa, co przydaje się wiecznie marznącym smutasom. Rower jest też dla mnie o wiele przyjemniejszy, niż bieganie, bo ja lubię coś robić "po coś" - i nie wystarczy mi tylko np. chudnięcie. Na rowerze nie męczę się tak, jak truchtając, przemieszczam się z punktu A do punktu B o wiele szybciej, niż z pomocą zbiorkomu, a często i szybciej, niż autem, obcuję też z naturą, bo moja trasa prowadzi z dala od samochodów, za to blisko dzikiej zwierzyny.
No i, jak wcześniej pisałam, uczę się odpuszczania i przemiany z Missis Perfect na Missis Happy, a demony wypuszczam na światło dzienne, żeby zdechły na słoneczku - do tego ostatniego jednak polecam profesjonalną pomoc.



czwartek, 13 listopada 2014

Pod ostatnim mostem

Doskonały przykład warszawskiej niestołeczności stanowią Siekierki.
Swego czasu jeździłam byłam regularnie linią 162, a z okien autobusu praktycznie cały czas można było podziwiać Wisłę. Jechało się wybrzeżem Szczecińskim, mostem Świętokrzyskim, Powiślem, a  potem Czerniakowską aż do końca (trasy i Czerniakowskiej). I zawsze się zastanawiałam, gdzie podziewa się Wisła za mostem Łazienkowskim. Co tam jest, w dole Bartyckiej?

W dół Bartyckiej koniecznie i obowiązkowo trzeba było podjechać, jeśli się te 10-15 lat temu urządzało dom czy mieszkanie. Nie wiem, jak teraz, ale wówczas Bartycka była jednym z kręgów tego piekła, które stanowi konieczność wyboru glazury i wanny, najlepiej dobrej jakości, za rozsądną cenę i zgodną z naszą własną wizją dizajnerską. Nie miałam żadnej wizji dizajnerskiej, nie decydowałam o kosztach, miałam jedynie głos doradczy i jedyne, co pamiętam z Bartyckiej to to, że chciałam stamtąd jak najszybciej uciec.

A Bartycka ma pachnące przecznice - Daktylową, Rodzynkową, Cytrynową - i gościnne przedłużenie - Gościniec. Mieszkali tam dorożkarze, bliżej rzeki - piaskarze i wikliniarze, bo teren był podmokły i w wiklinę bardzo zasobny. Oprócz koni trzymano świnki i kury. W 1915 roku wieś Siekierki została przyłączona do Warszawy, a w 1939 - spalona przez Niemców. Najpierw ogólnie, potem drugi raz - dokładniej. W 1945 roku zaś Dekret Bieruta uniemożliwił de facto odbudowę, bo jak tu budować coś trwałego na nieswojej ziemi? Od śródmieścia za daleko, żeby odbudowywało państwo... Z przedwojennych budynków ostała się chyba tylko szkoła, a po wojnie stawiano chałupki z byle czego, tak, że dziś nie różnią się one zanadto od altanek działkowych po drugiej stronie wału wiślanego.

Wał zresztą jest bardzo piękny i zadbany, kudy nam ze słoikowa do niego. Tyle że... w stronę centrum kończy się ślepo na terenie Stacji Pomp, i nie da się go objechać w żaden rozsądny sposób, bo ogrodzenie Stacji, razem z drutem kolczastym, kończy się w nurcie rzeki, z drugiej zaś strony - w gęstych chaszczach przed wysokim płotem. Można się tylko cofnąć  i albo wybrać Bartycką (NB na Kopcu Powstania Warszawskiego jest zrobiona ciekawa trasa do downhillingu), albo jechać wałem aż do mostu Siekierkowskiego, przy okazji odwiedzając fort Augustówka. Inny to fort, niż pozostałe, bo składa się z paru wałów ziemnych, na których można sobie sportowo postrzelać. Nie ma tu żadnych zabudowań, ani drewnianych, ani murowanych, tylko małe tarcze strzelnicze ustawione w darni i sympatyczna, zarośnięta fosa sporych rozmiarów. 

Z ciekawostek: od 1943 do 1949 roku młodziutkiej Władzi Fronczakównie, mieszkającej przy Gwintowej, ukazywała się Matka Boska. Objawienie nie zostało oficjalnie uznane przez Kościół, ale miejscem tym opiekują się Pijarzy.


środa, 12 listopada 2014

Kochany Święty Mikołaju!

Nie wiem, czy byłam bardzo grzeczna w tym roku, ale na pewno byłam bardzo pracowita.
Z całą pewnością zasłużyłam na nagrodę.


Dlatego, kochany Święty Mikołaju, przynieś mi proszę
- blender;
- retro-koszyk rowerowy i w ogóle takie gadżety rowerowe dla dziewczyn, i kalkomanię i w ogóle;
- dużo Archimap (wyd. Muzeum Powstania Warszawskiego, tylko szybko, bo się kończą);
- Jestem miasto. Warszawa. (wyd. Czuły Barbarzyńca);
- i różne inne varsaviana, tylko sprawdź, które już mam;
- jakieś miłe e-książki (varsaviana też mogą być e-, bo nie mam już półek).


Przelatek prosi o czytnik i bony do księgarni, a także o wyścigówkę Lego 3w1. Przelatek była grzeczna. Naprawdę.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Bo tu jest Warszawa, a nie Gnojno!

Zawsze, zawsze mnie bawi to stwierdzenie.
Bo my tu w Warszawie!
My tu w Warszawie jesteśmy! I nasze dziecko nie widziało ciągnika, krowy ani pola, bo to jest miejskie dziecko. To Warszawa jest, no!

Kiedy razu pewnego wspomniałam, że moje dziecko widziało, to mnie ofuknięto, że "na terenach niedawno przyłączonych takie coś pewnie jest, no ale my jesteśmy z tej prawdziwej Warszawy".

No to, jako wytrawny Słoik, zaczęłam szukać.
Znalazłam.
Kury.
Kury na wybrzeżu Portu Praskiego, 3 km w linii prostej od Rynku Starego Miasta. W granicach Warszawy od 1791 roku.

Ciągniki. Od licha i trochę. Nie tylko połączone z kosiarką. Normalne pole uprawne mieści się np. na ulicy Potoki, Stegny, kilkaset metrów od Puławskiej, w granicach Warszawy od 1938 roku. O mojej dzikiej łące, należącej do stolicy od 1915, nie wspominam.

Krowy.
Dobra. Niech wam będzie. Krowę widziałam jedną, i ona już chyba była w Jabłonnie, chociaż patrzyłam na nią jeszcze z Warszawy. Na terenach SGGW zapewne mieszkają krowy, ale tam się nie zapuszczałam jeszcze. (Update: Krowy widziałam dwie, drugą w Kobiałce, Warszawa od 1976, obok pastwiska powstało blokowisko).

Konie.
O koniach to wstyd pisać, jeździectwo jest sportem od zawsze chętnie uprawianym i można się tej przyjemności oddawać choćby w Łazienkach. Hazardowi również, ale na Służewiec udam się w kolejnym sezonie.

Ule.
Ule są na ulicy Jazdów, w Warszawie od zawsze.

Ruiny. Niezabezpieczone.
O ruinach już byłam pisałam. Drewniane szopy również w stolicy posiadamy, w dużych ilościach. Domy z wychodkami na dworze też posiadamy.

Grzyby.
Rosną w Bielańskim i na Kole. To z tych, które udało mi się objechać do września. Miejskie od lat dwudziestych ubiegłego wieku.

Leśne zwierzątka (łosie, sarny, dziki) i chronione ptaszki (z bielikiem włącznie) zamieszkują licznie prawy brzeg Wisły. Czasem je spotykam po drodze do pracy.

Znaczy się, czego miejskie dziecko nie może zobaczyć?




sobota, 8 listopada 2014

Inne pomniki

Szopena w Łazienkach każdy widział przynajmniej na pocztówce.
Mickiewicza przy Krakowskim trudno jest przegapić.
Nike wklejaliśmy kiedyś do zeszytów - pamiętacie?

W każdym niemal mieście na całym świecie na ławeczkach siedzą ichniejsze Osieckie czy księża Twardowscy (choć nie wszędzie zapewne dostają co rano świeże kwiaty do łapki, choćby zerwane z pobliskiego klombu).

Ale Warszawa ma parę innych fascynujących obelisków, porównywalnych chyba z pomnikiem serka topionego w Moskwie.

Na przykład w parku na Książęcej znajduje się instalacja "Unity", symbolizująca jedność Chicago i Warszawy. Jednak mała metalowa tabliczka przekonuje, że to Pomnik Tasiemca, dar królestwa Propanu dla ludności i robaczywości Warszawy.

W tym samym parku, przy wieżyczce wjazdu na most Poniatowskiego jest piękna mozaika z fragmentem wiersza Słonimskiego: "tu leży trup nieznanego mieszkańca Warszawy". Najlepiej, oczywiście, ogląda się ją z góry. Powstawała z kamyków nadsyłanych przez ludzi do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Na Gocławiu mieszka niezależny kot Cyryl, a na Polach Mokotowskich - Szczęśliwy Pies. Przed dawnym BUWem na Uniwerku siedzi student Sławek, którego przodkowie zajmowali zapewne ławkę szkolną spod budynku ZNP.
Ciekawy - bo składający się z trzech niezależnych części - jest pomnik "Chwała saperom". Saperzy stoją w Wiśle (na słupie z odnotowanym stanem wysokiej wody), rozbrajają coś w przejściu podziemnym pod Wisłostradą i pracują w epicentrum wybuchu w parku Rydza-Śmigłego. Między saperami leży Płyta Desantu Czerniakowskiego, ni to upamiętniająca, ni to nagrobna...


Są pomniki, które nie wrócą - osobiście żałuję "Czterech śpiących", bez względu na ich wymiar ideologiczny. Wzięłam się przyzwyczaiłam. Teraz zapewne ludzie będą mówić "przesiądziesz się przy Wileniaku", ale to nie to samo :) Z innych ciekawych nieistniejących - na Bukowińskiej zostały słupy po skradzionym dzwonie pokoju. Dzwon otrzymaliśmy od Hiroshimy i Nagasaki, odlano go z monet podarowanych na ten cel, był jednym z pięćdziesięciu takich dzwonów podarowanych miastom najbardziej zniszczonym w czasie wojny. Ale przyjechali jacyś tacy, zapakowali go w biały dzień na ciężarówkę i zniknęli...



piątek, 7 listopada 2014

Człowiek w okolicach 40 zaczyna się sypać...

Mnie tam trochę brakuje do czterdziestki. Ale sypać się zaczęłam.
Pierwszy poszedł się kochać układ nerwowy, który zaprotestował przeciwko tempu życia.
Potem zaczęły nawalać kolana. Ja lubię jeździć na rowerze, one nie.

A teraz rozwaliło mnie zwykłe przeziębienie. Wiele lat stałam pod tablicą, rytualne październikowe zapalenie krtani trwało kilka dni, po których radośnie wracałam do budy, ucząc się innych metod utrzymania dyscypliny, niż ryki "Kowalski! Cisza!".
Teraz choruję już tydzień, a poprawy wcale nie widać, mimo, iż zgodnie z sugestią szefa udałam się do lekarza. Ha, ha, w kinie w niedzielę (NB mamy ostatnio znakomite polskie filmy) zastanawiałam się poważnie, czy nie iść w poniedziałek do pracy. Bo przecież jest już w miarę OK. Po czym... straciłam głos. A pani doktor z lekko zmartwioną miną poinformowała mnie, że do pracy to ja się raczej nie nadaję, bo mam... i wymieniła parę jednostek chorobowych, wręczając ZLA i receptę na antybiotyk. 

Po raz pierwszy w życiu leżę w łóżku, chociaż nie mam gorączki. Po raz pierwszy w życiu moje plany na okres rekonwalescencji idą się kochać. Po pierwsze, nie ma żadnej rekonwalescencji - po raz pierwszy w życiu nie mogę mówić dłużej, niż dwa dni. Koledzy z pokoju by się ucieszyli, choć obłudnie wysłali smsa, że będą tęsknić. Po drugie, całe dnie przesypiam - od tygodnia!. Po trzecie, jak zwlokę się z łóżka, żeby wyjść z psem, to moje nadzieje na długi spacer kończą się na najbliższej ławce (czyli po 50 metrach). 

Chorowanie ma polegać na tym, że najpierw przez dwa dni wszyscy dookoła ciebie skaczą, a potem masz jeszcze pięć dni na robienie tego, co sprawia ci przyjemność. Fakt, dostaję herbatę do łóżka. Ale nie mogę robić tego, co sprawia mi przyjemność, bo śpię! Ile, kurna, można spać???

Albo mój organizm pół roku po przeprowadzce z Moskwy uznał, że nareszcie można przestać się spinać i pozwolił sobie na prawdziwą, porządną chorobę, albo się starzeję...

czwartek, 6 listopada 2014

Zabrali mi czołgi :(

Podobno jeszcze parę miesięcy temu, jeszcze przed wakacjami można je było zobaczyć. Na ulicy Przyrzecze, to jest tylko odrobinkę za Dąbrówką Wiślaną.
Jakiś zapaleniec zbierał złom. Złom nie byle jaki, tylko wojskowy. O, taki:
Ze strony www.pascal.pl

Widziałam ten złom parę lat temu. Chciałam teraz pokazać córce.
Spóźniłam się.
Gość sprzedał wszystko innemu zapaleńcowi...

Ale udało mi się pojeździć po Choszczówce "za torami" (czyli przed torami, od Modlińskiej patrząc), parę razy się zgubić i pytać o drogę miejscowych, wcale licznie obecnych w bezludnych choszczówkowskich lasach - na grzybobraniu. Okazało się zresztą, że:
1) leśne piaszczyste dukty mają swoje nazwy na mapie, choć brakuje im tabliczek MSI;
2) miejscowi są bardzo miejscowi i wiedzą, gdzie znajdują się poszukiwane przez nas (z Przelatkiem byłam) obiekty. Oni są bardziej miejscowi od Warszawy, nawet jeśli już w niej się urodzili. Dłużej na tych terenach ich rodziny mieszkają, niż tereny są Warszawą.

Oprócz zaliczenia przemiłej przejażdżki wśród wrzosów i sosen udało nam się obejrzeć z bliska oczyszczalnię Czajka (mamo, chodźmy stąd, bo ja się boję, że te balony zaraz wybuchną) - oczyszczalnię, która zbiera ścieki z całej Warszawy, tylko nie z okolicznych domów, do których przyjeżdża szambiarka.

Po parunastu minutach kluczenia po Górach Skierdowskich ( - Wiesz, skąd tutaj tyle piasku i wzniesień? Tu kiedyś Wisła płynęła. - Mamo, a ty to widziałaś? Pamiętasz te czasy?) - dotarłyśmy do Prymasówki, czyli kurpiowskiej drewnianej chaty z rzeźbionymi dekoracjami, służącej za kaplicę przy Instytucie Świeckich Pomocnic Maryi Jasnogórskiej. Przyjeżdżał tu odpocząć nie tylko Stefan Wyszyński, ale i Karol Wojtyła, więc na karcie informacyjnej przy furtce widnieje szumna nazwa "polskie Castel Gandolfo". Fakt, Choszczówka ma długie tradycje letniskowe (w 1921 roku na 30 istniejących domów 21 było sezonowymi), więc wcale się nie dziwię, że dobrze im tutaj było.
Od Sosnowej rzut beretem już było na Dębową, przy której mieści się tajemnicze miejsce zwane "zespołem dworskim Choszczówka". Z ulicy widać stare, stare ogrodzenie, bardzo eleganckie, stary, stary, romantyczny i dość zaniedbany park, zza którego prześwitują jakoweś zabudowania, jak biało-niebieska tabliczka wskazuje, również stare, stare i zabytkowe. Z połowy XIX wieku. Pierwszej połowy.

Przelatek nie chce już ze mną jeździć na wycieczki rowerowe. Tata by się w lesie nie zgubił. I wybierałby normalne, ludzkie, w miarę twarde trasy, a nie pieszy niebieski szlak turystyczny w okolicach stacji Warszawa-Choszczówka, koło której nas miało nie być i którym owszem, da się dojechać, ale do pałacu w Jabłonnie...

wtorek, 4 listopada 2014

70 lat po wojnie

70 lat po wojnie wciąż można zrobić takie zdjęcia.
70 lat po wojnie, czyli w czasie wojny te czynszówki były nie tylko w granicach miasta - one były w jego ścisłych granicach.
70 lat po wojnie na Woli. Na Starej Pradze. Przy Emilii Plater. Na tyłach... Nowego Świata.
70 lat po wojnie, po przeminięciu i upadku ustroju, który - w oficjalnej przynajmniej retoryce - troszczył się o lud robotniczy miast i wsi, o najuboższych.
70 lat po wojnie, w stolicy nowoczesnego, demokratycznego kraju, członka Unii Europejskiej i NATO - istnieją podwórka przy Brzeskiej, Waliców, Smolnej.

Niech one zostaną.
Mimo wszystko...
70 lat po wojnie na Brzeskiej nikogo nie obeszła blondynka z aparatem na rowerze. Gapiono się na mnie bez specjalnego zainteresowania - ot, kolejna hipsterska turystka. Na flaszkę pewnie nie da, zresztą ma się tę swoją godność. Można się co najwyżej podzielić nowiną, którą ona - ta turystka z innego świata - zapewne doceni:
- Wie Pani? On to do PRACY idzie! Normalnie do pracy!

Więc 70 lat po wojnie można na Brzeską (dokładniej, na podwórka między Targową i Brzeską) przyprowadzić dzieciaka, żeby zobaczył, co wojna robi z miastem. I co obojętność robi z miastem. I jak wyglądają slumsy.

niedziela, 2 listopada 2014

Z rozmów z Przelatkiem

Udało mi się przeziębić. Szef powiedział, że jestem wzorowym Słoikiem-pracownikiem: w czwartek zaczynam źle się czuć, w piątek mnie rozkłada, sobotę i niedzielę przeleżę w domu, żeby w poniedziałek iść do pracy - ale dobrotliwie zasugerował zwolnienie.

Wylegiwałam się w łóżku, obłożona kotami, psem i książkami, kiedy do towarzystwa dołączyła Przelatek.
- Mamooooo! Nuuudzi mi się!
- Wiesz, jaką odpowiedź mają zawsze rodzice. Lekcje, porządek w pokoju i flet. Ewentualnie możesz mi zrobić herbaty.
- Ale mamooooo! Musiałaś zachorować? Leżysz i nic nie robisz, na nikogo nie krzyczysz, nie biegasz, żadnej adrenaliny! Nie ma z ciebie żadnego pożytku!

Później omawialiśmy z Historykiem ostatni felieton Radziwinowicza, w którym pisał, że na Twierskiej w Moskwie zwalniają się masowo powierzchnie handlowe. Historyk zauważył, że jakoś tak ma, że miejsca, które opuszcza, pogrążają się w kryzysie.
- Wracajmy do Moskwy! - wykrzyknęła Przelatek - Musimy ją ratować!