niedziela, 29 czerwca 2014

Kino letnie w Henrykowie

Kolega z pracy też mieszka na Białołęce. Lubi kino. Suponję więc przy obiedzie, że spotkamy się wieczorem w Parku Henrykowskim.
Kolega robi wielkie oczy. 
Zaczynam rozumieć, że on nie kojarzy, gdzie jest Park Henrykowski.
- Trzy przecznice od Piekiełka - tłumaczę, a ten pyta, gdzie jest Piekiełko. Mieszka na Piekiełku... Widzę, że z tej strony nie da rady, zaczynam od drugiej.
- Ojej, wiesz gdzie jest ten... no ten... taki market na miejscu Fabryki Mebli, w której zrobiono okrągły stół...
- Jaki okrągły stół?
- No ten z Magdalenki, od obrad...
- Co ma Magdalenka do Białołęki i marketu?
- O, już wiem, Kaufland! To jest przecznicę przed Kauflandem! Przy Aromie! Kino tam jest letnie, leżaczki, te sprawy, dobry film!

Kolega się zdziwił, ucieszył, podziękował.
A potem pyta:
- Ty, a skąd ty wiesz takie rzeczy?
- Jakie?
- No, o Piekiełku i że Okrągły Stół zrobiono w Białołęce...
- Bo ja lubię wiedzieć dużo o miejscu, w którym mieszkam.
- A ja tu po prostu mieszkam. Jak chcę jechać do parku, to jadę na Pola Mokotowskie albo do Powsina...

Serdecznie żal mi się zrobiło chłopaka.
W piątek w Parku Henrykowskim grają "Szklaną pułapkę 5". Idziecie? Wstęp gratis. Okoliczności przyrody - niezapomniane. Nie ma gdzie parkować, ale jest gdzie przypiąć rower. Offem psikają bezpłatnie.

piątek, 20 czerwca 2014

Ziemia słoicza

Kiedy Słoik pakował obiady od matuli do słoików, w rodzinnym słoiczym mieście były dwa jednosalowe kina, Pizza Hut, McDonald i kawiarnia. Prawdopodobnie były jeszcze jakieś restauracje i kawiarnie, ale miejsc rozrywki na kieszeń licealisty/studenta było pięć na całe niemal 300-tysięczne miasto z trzema wyższymi uczelniami państwowymi.
Słoik jednakoż miasta swojego nigdy się nie wstydził, ba, darzył olbrzymim sentymentem. Największa obraza słoiczego majestatu następuje wtedy, kiedy miasto rodzinne kogoś "nie zachwyca". Jak "nie zachwyca", kiedy zachwyca?

Jakże nie kochać tej ziemi, gdy serce do niej się rwie? 
Wszystko tu swojskie i bliskie, więc wracam tutaj, bo gdzie?

Specjalnie wybieram fragment piosenki dotyczący odczuć osobistych, bo obiektywnie zapewne trafią się w Polsce miasta, hmmm, bardziej wypromowane ;)

Miałam zresztą szczęście do wychowawców szkolnych. Jedna po prostu lubiła nasze okolice i lubiła po nich łazić, druga była przewodnikiem PTTK po Górach Świętokrzyskich i wszystkie rajdy wiosenne były nasze! Maturzyści zdawali maturę, szkołę zamykano, a my na szlak. 

Ja zakochuję się nogami. W nogach mam więc moje górki, w nogach mam Moskwę, w nogach mam fragmenty Warszawy.

Ale człowiek się starzeje, nawet jeśli jest słoikiem. Starzeje się, wygodny się robi, poza tym nie wszędzie dało się dojść nawet podczas trzydniowego rajdu. Zwłaszcza w zamierzchłych czasach jednej kawiarni i dwóch kin, kiedy dotacje unijne nikomu się nie śniły, a DK 77 miała po jednym pasie w każdym kierunku... Człowiek więc wsiada w samochód i zaczyna mieć swoją ziemię... w kołach. Klnąc z cicha na dotacje unijne, albowiem ponieważ godzinna w zamyśle droga z Kielc do Kurozwęk, mimo równiutkiego asfaltu i obwodnic, rozciąga się powyżej wszelkich możliwych granic za sprawą ślicznych brązowych drogowskazów z napisami typu "zagroda XIX-wieczna - 2 km", albo "kościół renesansowy - szlak architektury drewnianej".

Do ziemi przodków (z których żaden się na niej nie urodził, ale to inna bajka) zabieram Przelatka. Przelatek marudzi straszliwie, wdrapując się na Święty Krzyż, odmawia oglądania Wiśniowieckiego w lodówce z napisem "Zielona Budka" (legenda rodzinna), bo Wiśniowiecki leży w krypcie, która z całą pewnością jest ciasna i ciemna, a poza tym może to w ogóle nie on (a poza tym Przelatek pojęcia nie ma na razie, kim był Wiśniowiecki). Z wielką przyjemnością zjada natomiast fryty oblackie i kiełbaskę benedyktyńską, choć niczym te wykwintne dania nie różnią się od zwyczajnych frytek i kiełbasek. Radośnie ogląda gołoborza. Podziwia widoki. Wyszukuje naszą kwaterę agroturystyczną (zapadła świętokrzyska wieś: wi-fi, sauna, jacuzzi, atlas, 20-metrowy pokój z łazienką) z góry, porównuje różnobarwne pola do kilimów i świętokrzyskich zapasek. Interesuje się!

Przelatek zdobywa ruiny bodzentyńskiego zamku i pluska się w nowoczesnej fontannie na Górnym Rynku. Przelatek pokonuje trasy parku linowego wybudowanego pośrodku niczego, które to nic (Krajno) staje się jedną z większych atrakcji turystycznych dla rodziców z dziećmi ("jak wleziesz na Łysicę, na której nic ciekawego nie ma, to pojedziemy do parku rozrywki"). My ze zdumieniem odkrywamy kolejne wyciągi narciarskie przy każdym wyższym wzniesieniu i ukwiecone ogródeczki z przystrzyżoną trawką przed każdym obejściem, i z jeszcze większym zdumieniem wysłuchujemy profesjonalnej relacji 11-letniego chudego blondaska, czarnego od brudu, który tonem zawodowego przewodnika opowiada historię ruin i legendę dotyczącą podziemi, prowadzących z Bodzentyna do Tarczka, której prawdziwość stopniowo weryfikuje (to nie brud, to popiół z ognisk palonych w podziemiach przez wielbicieli trunków i uciech miłosnych).

Wiecie co? Teraz tu faktycznie WARTO przyjeżdżać.

czwartek, 19 czerwca 2014

Brak porównań

Nie potrafię porównywać Moskwy i Warszawy.
Nie dlatego, że to byty nieporównywalne (bo chyba tak nie jest). Potrafię porównywać tylko Warszawę sprzed mojego wyjazdu i obecną - serce rośnie.
A Moskwa...
Moskwa nie istnieje.
Tamto życie było daleko i bardzo, bardzo dawno temu. W poprzednim życiu, właśnie. Nie brakuje mi smaku rosyjskiego chleba, serków w czekoladzie, żurawiny w cukrze czy mydła Agafii. Nie brakuje mi niebieskich trolejbusów i metra, którym dojechać można wszędzie. Nie wspominam tego źle czy dobrze. W ogóle tego nie wspominam.
I - mimo, że wyjeżdżając, bardzo chciałam znów pojechać na kontrakt gdzieś - wzdrygam się na samą myśl o tym, że ktoś by mi to zaproponował.
Choć pewnie... znów bym wyjechała.

Ale teraz mi jest dobrze. Bezpiecznie. Spokojnie. Tak w sam raz.

wtorek, 17 czerwca 2014

Chmielna

O tym, że Chmielna ma dwie części, wschodnią i zachodnią, dowiedziałam się bardzo, bardzo niedawno. Parę tygodni temu. Wiedziałam, że Złota ma dwa kawałki, wiedziałam, że Koszykowa ma złamany bieg, ale Chmielna? Słoicza Chmielna zaczynała się przy Nowym Świecie i kończyła przy Pasażu Wiecha, była znanym deptakiem z drogimi butikami i pączkami. Wola zresztą była jakimś innym, dziwnym światem, do którego zbyt często nie zaglądałam, i nie była to ani moja dzielnia, ani moje klymaty. 

A Wola jest fascynująca i zamierzam po niej pobrodzić.

Na razie jednak zdążyłam przejść się Chmielną zachodnią, odkrywając przy okazji arcyciekawe rzeczy. 
Na ten przykład jakim cudem uchowała się w centrum Warszawy piękna, golutka działka w okolicach numeru 75? Z jednej strony wysokościowiec Warty, z drugiej - wspaniały Dom Kolejowy (skąd?), przedwojenne kamienice - i niezagospodarowany plac.

Plac należy (należał?) do Poczty Polskiej, i był tu kończony jeszcze w czasie wojny dworzec pocztowy. Bardzo nowoczesny, z wielopoziomowym garażem dla wozów pocztowych, z długim biurowcem, autorstwa Józefa Szanajcy (Szanajca ma ulicę w okolicy pl. Hallera). Dworzec, mimo, że mieścił powstańczą redutę, wojnę przetrwał, przebudowywano go, rozbierano i w końcu rozebrano całkiem, odsłaniając zrytą ostrzałem artyleryjskim sąsiadującą przez Żelazną kamienicę kolejarską (AD 1935). Jej zygzakowata wielkomiejska fasada i ślady kul zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie, dużo większe, niż starsze, XIX-wieczne zapewne, inne domy wzdłuż Chmielnej.



Swoją drogą, dworzec pocztowy był wybudowany w stylu funkcjonalizmu (odmiana modernizmu tudzież stylu międzynarodowego). Mam nieodparte wrażenie, że wiele z perełek tego stylu dziś jest... zupełnie niefunkcjonalna. Pewnie dlatego wyburzono budynek.

niedziela, 15 czerwca 2014

'44

"Powstanie Warszawskie" to mocny film i bardzo warto go obejrzeć. Niby się uczyłam w szkole o potwornych warszawskich zniszczeniach, ale ostatnie sceny filmu - w kolorze i "na żywo" przemówiły do mnie mocniej, niż cokolwiek innego. Kiedy pojawi się w sprzedaży, wytnę drastyczne sceny i pokażę Młodej, niech wie, co jej Miasto przeżyło i z czego się odrodziło. Zawsze mi się ten "Feniks z popiołów" strasznie górnolotny wydawał, ale to prawda - nie ma innego określenia.

Czytam teraz sporo o odbudowie, i opinie o Biurze Odbudowy Stolicy są bardzo, bardzo różne - myślę, że nie nam oceniać. Jeśli większość Warszawy wyglądała tak, jak Stara Praga - a podobno tak właśnie wyglądała, zresztą, zachowane kwartały np. w okolicach zachodniej Chmielnej też na to wskazują - to może faktycznie nie należało ratować wszystkiego, co dało się uratować, i mimo całego mojego sentymentu do "ostańców" - zrozumieć można urbanistów, którzy mieli możliwość postawienia miasta od podstaw - zwłaszcza architektów, którzy mieli budować "nowy, wspaniały świat". Z drugiej strony, jeśli Warszawa wyglądała tak jak Lwowska - a podobno tak też wyglądała - to może nie należało rozbierać tego, co zostało...

W każdym razie czytam o odbudowie i autorzy książek burzą się, że BOS odrapywał kamienice z ornamentów. Całkiem odrapywał. Fakt, nie było materiałów budowlanych, ludzie nie mieli gdzie mieszkać, trzeba było się spieszyć, nie było czasu pierniczyć się z boniowaniem, półkolumienkami i girlandami, z całym secesyjnym badziewiem. Można jednak chyba było zostawić czy zabezpieczyć resztki "na później"... nie wiem. Podobno jednak kamienice odrapywano zaraz po tym, kiedy secesja wyszła z mody - czyli w międzywojniu, bo "właściwszy" stał się oszczędny modernizm, cóż się więc dziwić powojennej odbudowie.

Nie wiedziałam za bardzo, o co chodzi - no zdjęli ozdóbki, to zdjęli, o co całe mecyje. Pewnie dlatego, że w tych samych książkach sugerowano, że Pałac Kultury jest zbyt strojny, że socklasycyzm niepotrzebnie ozdobny, i kiedy wyobrażałam sobie PKiN bez "kremu tortowego" nie tracił prawie nic. Nie wiedziałam, dopóki nie zobaczyłam stanu "przed" i "po" na varsavianistycznym blogu. O, tutaj: http://wczorajidzis.blogspot.com/2011/01/chmielna-1938-2010.html

Porównanie kamienicy Zyberta na Chmielnej z 1938 i 2010 r. pochodzi z tego właśnie bloga. Poznalibyście, że to ten sam budynek?


piątek, 13 czerwca 2014

Rogate miasto

Kiedy w roku pańskim 1770 na Mazowszu szalała epidemia dżumy, niejaki Lubomirski marszałek wielki koronny kazał otoczyć Warszawę porządnym okopem, coby kontrolować wjazdy i wyjazdy do miasta (Okopowa biegła w okopie - chyba). Dla kontrolerów postawiono rogatki, a że miasto swoich granic nie zmieniło aż do 1915 roku, a rogatki stały wygodnie, to po odejściu morowego powietrza pozostawiono w nich posterunki celne. Wspomniany w poprzedniej notce Kubicki przebudował je na początku XIX wieku, nadając im klasycystyczny wygląd, który możemy podziwiać na pl. Unii Lubelskiej i przy fabryce Wedla na Grochowskiej (rogatki Jerozolimskie i Wolskie rozebrano w czasie wojny, żeby czołgom się lepiej po mieście jeździło). Te na Grochowskiej też mnie zawsze fascynowały, tak samo jak również w poprzedniej notce wymieniony budynek Komory Wodnej, bo nie pasowały do zabudowy całej ulicy. Były jeszcze rogatki Marymonckie, Golędzinowskie i Ząbkowskie, jakieś źródło podaje, że jeden budyneczek ząbkowskich jeszcze istnieje zupełnie przebudowany, ale inne mu przeczą. W 1900 roku zbudowano jeszcze rogatkę w okolicach współczesnego ronda Żaba - Bródnowską, później tam była katownia NKWD (cmentarz blisko i nasyp kolejowy).

Tak mi się właśnie zdawało, że Komora Wodna ma coś z rogatkami wspólnego - poza tym, że to niewielkie klasycystyczne jasne budyneczki - i co, i co, miałam rację :) Siedzieli tam poborcy opłat :)

Dziki a sprawa polska

Słoiczka jest apolityczna. To znaczy blog Słoiczki jest apolityczny, bo sama Słoiczka, mimo iż słoik (a przez pięć lat "ponajechawsza" do Moskwy) w wyborach karnie uczestniczy, nieważne, czy w Konsulacie, czy w białołęckim przedszkolu. 
Władze samorządowe apolityczne nie są, ale w Białołęce burmistrzowie dość często byli ludźmi z Białołęki. Z lokalnych ugrupowań, nie z dużych partii, więc Słoiczka chyba może napisać, że dziś trafił ją szlag.

Otóż wybudowano jej niedaleko nową szkołę. Prawie wybudowano, ale obiecują, że od września ruszy. Obiecują, że w pierwszym roku jej funkcjonowania lekcje będą się odbywały na jedną zmianę, co jest istotne dla Przelatka, który popołudniami biega do muzycznej. Dużo obiecują. Obiecali także zebranie dla rodziców przyszłych uczniów.

Słoiczka lubi mieć wiadomości z pierwszej ręki, więc na zebranie poszła. Odnotowała, że samochody zaparkowane pod urzędem dzielnicy wszystkie jak jeden mąż miały rejestrację WA, pytania więc o szkołę finansowaną z pieniędzy podatnika zadawać mieli podatnicy, którzy na nią łożyli.

Czego się Słoiczkadowiedziała?
"Proszę Państwa, zapiszcie dziecko na świetlicę tylko w ostateczności. Bo po 10 godzinach w szkole to dzieciątka bolą główki. Ja wiem, że Państwo dużo pracujecie, ale jak się ma dzieci, to trzeba mieć czas dla tych dzieci i nie przechowywać ich w świetlicy".

"Proszę Państwa, no obiady z cateringu, tak, oczywiście. Że drogie? Rada Rodziców takie wybrała, teraz wybierze pani dyrektor, bo Rady Rodziców, że tak powiem, jeszcze nie ma, ale Rada Rodziców będzie mogła zmienić. Że obiadki droższe niż w innych dzielnicach? Proszę Państwa, no ale jak się ma dzieci, to trzeba im zapewnić wyżywienie, jeśli Państwo długo pracujecie i nie gotujecie w domu, to trzeba za to zapłacić, firmy cateringowe nie działają charytatywnie".

"Jakie podręczniki? Wiecie Państwo, nauczyciele jeszcze nie są zatrudnieni, podręczniki będziecie Państwo znać pod koniec sierpnia, jeśli nie będzie ich w księgarniach, to rodzice mogą zamówić przecież bezpośrednio w wydawnictwie, na szkołę, skarbnik zbierze pieniążki... to nie szkodzi, że rodzice się jeszcze nie znają. Pod koniec sierpnia nie można już kupić książek używanych od starszych roczników? Proszę Państwa, jeśli się ma dzieci, to trzeba się liczyć z pewnymi wydatkami..."

"Czy będzie furtka od strony tamtej ulicy? No, proszę Państwa, ale do tej furtki nie ma chodnika, a chodnik to już jest inwestycja, to trwa, tam trzeba by ziemię może wykupić, to już jest pytanie do Wydziału Infrastruktury, proszę Państwa, a po co Państwu furtka, jeśli tam jest tylko ścieżka wydeptana?"

"Aaaa, bo ulicą z chodnikiem chodzą dziki? No, to jest pytanie do Wydziału Ochrony Środowiska, te dziki są regularnie wywożone (śmiech na sali, komentarz: "i równie regularnie wracają"), my mamy fundusze na jeden etat dla "Pana Stopka", nie zatrudnimy "Pana Dzika".

Słoiczka sobie zdaję sprawę, że prawo oświatowe jest niepełne i rok szkolny zaczyna się 1 września, więc nie można wcześniej zatrudnić do nowej szkoły nauczycieli i zmusić ich do uczestnictwa w Radzie Pedagogicznej. Rodzice nie poznają więc również statutu szkoły i WSO, bo te musi stworzyć Rada Pedagogiczna, która nie istnieje. Pani Dyrektor formalnie również nie jest jeszcze dyrektorem, a kadrę wybierać będzie podczas urlopu "bo pani dyrektor spędza urlop tam, gdzie najbardziej lubi, czyli w pracy, hehe, prawda". Słoiczka naprawdę rozumie, że to nie jest wina naczelnika Wydziału Oświaty. Ale Słoiczka nie rozumie, na przykład, dlaczego naczelnik Wydziału Oświaty posługuje się danymi sprzed dwóch tygodni, kiedy mówi o naborze do szkoły do starszych klas, hehe.

Główka Słoiczkę rozbolała, nóżki też (bo w sali było ciasno i duszno, jak na szkolnej świetlicy), udała się więc do domku. Ponieważ tam czekało na nią dziecko, dla którego trzeba mieć czas, wyżywienie i pieniążki.

środa, 11 czerwca 2014

A kto to był... vol. 1 (Pancer i Erazm z Zakroczymia)

Kiedy ma się w domu Historyka Najnowszego, można uprawiać moją ulubioną zabawę: przechodząc koło tabliczki z nazwą ulicy tknąć w nią palcem i wrzasnąć znienacka: "A kto to był Erazm z Zakroczymia?". Nieco błędny wzrok odrywa się wówczas od chmur tudzież jakiegoś punktu na horyzoncie, czekoladowe oczy patrzą na mnie z łobuzerską iskierką i słyszę biogram z datą urodzin i śmierci (o ile są znane), z leciutkim zdziwieniem w głosie - jak można tego nie wiedzieć?

Ponieważ wiem coraz więcej, utrudniam zabawę: pytam "a kto to był i dlaczego ma ulicę na Białołęce?". Niestety, w większości przypadków nie wiemy, czemu ktoś ma ulicę właśnie na Białołęce i wg jakiego klucza nadawane są nazwy.

Kiedy zapytałam o Erazma, dostałam książeczkę wydaną w latach siedemdziesiątych - o historii inżynieryjnej mostów warszawskich, od pierwszych przepraw łyżwowych do współczesnego Gdańskiego. Od razu rozwiązały się kolejne zagadki: kto to był Feliks Pancer (patron sąsiedniej ulicy), dlaczego jedna z ulic po drugiej stronie mostu Śląsko-Dąbrowskiego nazywa się Nowy Zjazd, skąd się wzięła klasycystyczna perełka obecnego USC wśród XIX-wiecznej i współczesnej praskiej zabudowy nad samiutką Wisłą.

Znaczy się (jeśli ktoś nie wie, i nie chce mu się szukać) - Erazm z Zakroczymia wybudował pierwszy most stały przez Wisłę, najdłuższy w ówczesnej Europie most drewniany (i od niego uliczka między Starym i Nowym Miastem nazywa się Mostowa). Most diabli (a raczej woda) wzięli po trzydziestu latach, i długo długo korzystano z przepraw łyżwowych (nawierzchnia ułożona na łodziach ustawionych poprzecznie do nurtu rzeki). Mosty takie kładziono co roku mniej-więcej w tym samym miejscu, a za przejazd pobierano opłaty, zbudowano więc Komorę Wodną - architektem był Antonio Corazzi (Erazm podobno też był włoskiego pochodzenia). Po drugiej stronie 10 lat później postawiono podobne w stylu Łazienki Teodozji Małeckiej, ale tam nie brano myta, tylko - jak nazwa wskazuje - zażywano kąpieli, a potem... pobierano nauki (do niedawna tam właśnie mieściła się słynna szkoła na Bednarskiej).

Mosty warszawskie żyją dość krótko, więc po 30 latach składania i rozkładania mostu Ponińskiego otwarto w końcu porządną, stalową konstrukcję kratownicową, której autorem był inżynier Kierbedź. Jej filary służą do dziś mostowi Śląsko-Dąbrowskiemu, a dojazd z poziomu Krakowskiego Przedmieścia na wysokiej wiślanej skarpie zapewniał wiadukt Pancera, przypominający nieco arkady Kubickiego. Wiadukt wysadzono razem z mostem w '44, a po wykombinowaniu trasy W-Z nie było sensu go odbudowywać, co nie zmienia faktu, że w swoich czasach był majstersztykiem komunikacyjnym.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Mamo, przeczytałam książkę!

Pierwszą książkę w życiu Młoda przeczytała, mając lat sześć. Albo siedem. Książka miała kilkanaście stron, na każdej z nich był krótki dialog i wielka ilustracja. Traktowała o kocie, który szukał czarownicy.
Drugą książkę w życiu Młoda przeczytała niedawno, to była krótka szkolna lektura. W rosyjskiej szkole lektur jako takich nie było, czasem sugerowano przeczytanie opowiadania, a propozycje w polskim szkolnym punkcie konsultacyjnym były tak potworne, że Przelatek dostawała audiobooka albo czytałam ja na głos. Jak w przypadku "Historii żółtej ciżemki".
Trzecią książkę w życiu Młoda pochłonęła przed chwilą, jednym ciągiem, 190 stron. 

Bałam się przeszkadzać. Dziecko usiadło w kąciku i czytało, a ja się nie odzywałam.
Nie odzywałam się ani wtedy, kiedy trzeba było grać na flecie.
Ani wtedy, kiedy trzeba było nakryć do kolacji.
Ani wtedy, kiedy trzeba było czyścić zęby.
Ani wtedy, kiedy trzeba było wyłazić z wanny, bo ustawiła się duża kolejka do łazienki.

Moje Dziecko czyta!!!!

Dziecko przeczytało "Dziennik cwaniaczka" i zażyczyło sobie kolejnej części, leniwie oświadczając, że przy najbliższej okazji mogę jej nabyć bony do księgarni. Albowiem ponieważ ona sobie sama będzie wybierać książki, bo ja "kupuję jej jakieś Opowieści z Narnii i inne badziewia", a potem się dziwię, że one "nie są interesujące". Kłamie wierutnie, bo czytanych przeze mnie książek słucha z wypiekami na twarzy.

To, co było "interesujące" ma umiarkowaną wartość wychowawczą, niezbyt skomplikowaną fabułę i przypomina nieco Mikołajka. Jest jednak przyzwoicie przetłumaczone, zredagowane i wyedytowane ("Nasza Księgarnia" to jednak marka). Prawdopodobnie niemałe znaczenie ma spory druk. Chyba muszę zabrać Młodą do NAPRAWDĘ dobrego okulisty, a na razie niech czyta takich Cwaniaczków, jak chce. Wejdę w komitywę z panią bibliotekarką i stopniowo przejdziemy na bardziej ambitne pozycje :)

czwartek, 5 czerwca 2014

W obronie "stolycy"



Jestem lingwistką z wykształcenia i zamiłowania. Język i zabawy słowne fascynowały mnie od zawsze, uwielbiałam łamańce, nieprzetłumaczalne żarty oparte na homonimach, interesuje mnie zagadnienie myślenia (nie)językowego, problemy translatoryki i wielojęzyczności, różnice między polami semantycznymi słów w różnych językach. Uwielbiam porównywać przekłady literackie, potrafię kupić jakąś książkę tylko dlatego, że nie mam jej jeszcze w tym tłumaczeniu.

Pamiętam, jak zachwycona byłam, jako wczesna nastolatka, na… przysiędze wojskowej. Któryś z krewniaków odbywał służbę zasadniczą w mojej okolicy, ciotka (czyli moja mama) została zaproszona na uroczystość. Dzień był wietrzny, trybunki na boisku(?) w jednostce niewielkie, nie widziałam chłopaków w wyglancowanych mundurach, ale nie interesowało mnie to. Słuchałam. Słuchałam z dziką radością melodii polszczyzny z różnych zakątków kraju, odgadywałam, co znaczy „nadusić”, „na pole”, „nudelkula”, zachwycałam się końcówkami i odmianą. Przy okazji dowiedziałam się, że nie wszyscy używają strugaczki do ostrzenia ołówków. Ha, niektórzy nawet nie wiedzą, co to jest, tylko trzymają w piórnikach temperówki.

Podobną radochę miałam w porannym autobusie numer, bodajże, 138, którym w czasach studenckich dojeżdżałam do chałturki. Chałturka była na praskim zadupiu, jeździło się do niej obok czynnej jeszcze wtedy fabryki wódek Koneser, razem z pracownikami tejże. Cóż to była za uczta dla ucha! Leguralnie mówiło się o dintojrach, flocie lub jej braku, o gajerkach z faszonem, i nigdy nie wsiadało się na Dworcu Wileńskim ani nie jechało przez most Poniatowskiego – wyłącznie na Wileniaku przez Poniatowszczak. Jakże żałuję, że nie miałam wtedy dyktafonu…

Dziś też zresztą mogłabym z niego skorzystać, też w autobusie – tym razem jadącym wzdłuż Czerniakowskiej. Wzrusza mnie babcia, która kupuje wnukom „bułkie z malynami”. W wakacje, kiedy będę miała wolne wieczory, powłóczę się po grochowskich i powiślańskich podwórkach, nasłucham się na zapas.

Znam osobiście jedną babcię z Czerniakowa (paradoksalnie, poznałam ją w Moskwie). Wproszę się kiedyś do niej na kawę, i tym razem na pewno zabiorę dyktafon! 

Stolic jest dużo. Stolyca jest jedna.

wtorek, 3 czerwca 2014

Jak tak wracam do domu, zła, zmarznięta, mokra...

a mieszkam na skraju świata...
a dzieciak się zgadza, żeby go zjeść, jeśli dam mu pograć w kurczaki na swoim ajfonie...
czy jakoś tak to było
u Masłowskiej

to mi się wszystkiego odechciewa.
Ciekawe, czy jej też.
Budzik dzwoni nieubłaganie bladym świtem, a potem tylko biegnę, biegnę i biegnę, żeby mieć więcej, więcej i więcej. Biegnę na przystanek, biegnę na drugi, biegnę do pracy. Z pracy wybiegam, za mną wyrzut sumienia, bo tabelka niedokończona, bo formułka się nie policzyła, bo... biegniemy z wyrzutem do autobusu, do metra, do autobusu, metro się psuje, biegniemy złapać zasięg telefonem bez kurczaków, tak, proszę pani, proszę ją wypuścić, zgadzam się, żeby wracała sama do domu...
Do pracowego wyrzutu dołącza matczyny.
Skoro i tak się spóźniłam, biegnę do apteki i do spożywczego, tfu, znów nie kupiłam żadnych owoców, zamiast nich zafoliowane pierogi, kolejny wyrzut, bo nie dbam o rodzinę...
Ścigana przez wyrzuty, wbiegam do domu, pralka, zmywarka, odkurzacz, dziecko, pokaż angielski, och, nie zapłaciłam za stołówkę, wyrzut, och, nie kupiłam krepiny (swoją drogą, co oni z tą krepiną mają), pierogi, flet, nuty, biegniemy do muzycznej, Przelatek nie doćwiczyła gamy, wyrzut. Całe stado wyrzutów się za mną ugania, kiedy wraca z pracy Tata Przelatka i z miejsca dostaje w nos za późną godzinę, i znów wyrzut, bo zamiast z talerzem gorącej zupy to ja zła, zmarznięta, głodna, a nasz pałac z Castoramy wygląda raczej jak pałac Śpiącej Królewny tuż przed pocałunkiem: stuletni kurz i pajęczyny.

Sobotni poranek, wyrzuty, które w nocy spać nie dawały, rozbuchały się z nową siłą, więc pralka, zmywarka, śniadanko, quality time, idziemy po więcej więcej więcej, Jak zostałam wiedźmą (mnie do wiedźmy już nic nie brakuje), hipsterska knajpa przy wejściu do Studia, hipsterska publiczność, mamy z mniejszymi dzieciakami wychodzą w trakcie, Młoda, zafascynowana językiem i jego nierówną rytmiką słucha, ale historia "jest dla warchlaczków, nie przelaktów".
Po powrocie "dziecko, teraz będziemy cię wychowywać, może byś łaskawie posprzątała w swoim pokoju", wrzeszczę na dziecko, piekę chleb (czy kapłanki ogniska domowego drą się jak stare prześcieradła?), usiłuję nadrobić to, co nie wyszło w tygodniu, zagłuszyć wyrzuty, a one się mnożą i mnożą.

Kalendarz puchnie od terminów, weekendy szczelnie rozplanowane, spotkania towarzyskie wyliczone co do minuty.

Wiecie co?
Idę grać w kurczaki na córki smartphonie.