piątek, 31 października 2014

Magiczny (?) meldunek

Obowiązek meldunkowy od dość dawna pozostaje w Polsce prawem martwym.

Dzieci niezameldowanych słoików są przyjmowane do szkół obwodowych i przedszkoli w miejscu faktycznego zamieszkania - nieprzypadkowo rekrutacja zaczyna się w kwietniu, czyli dzielnica ma pół roku na przygotowanie odpowiedniej liczby miejsc.

Niezameldowane słoiki zupełnie spokojnie mogą płacić podatki np. w Urzędzie Skarbowym Warszawa-Targówek, czy dowolnym innym, który uznają za stosowny.

Niezameldowane słoiki, jeśli mają ochotę korzystać z przeładowanych warszawskich oddziałów urzędu marszałkowskiego, mogą sobie wyrobić paszport blisko pracy, albo blisko domu. Tak samo zameldowany warszawiak z dziada-pradziada wcale niekoniecznie musi ten dokument tożsamości zamawiać w Stolicy. Może pojechać do oddziału w Pcimiu Dolnym, gdzie nie ma kolejek.

Co więcej, głosować w najbliższych wyborach samorządowych (i wszystkich innych) też można zupełnie spokojnie bez meldunku. Nie tylko jednorazowo, ale dopisując się na stałe do listy wyborców w swojej dzielnicy. Najlepiej jednak zrobić to parę dni przed głosowaniem, coby urzędnicy mieli fizycznie czas na sporządzenie i wykonanie decyzji (mają zgodnie z prawem 3 dni, ale jak im się wszystkie słoiki zwalą na głowy, to spod szkła nie doczołgają się do komputerów).

W Słoikowie, znaczy na Białołęce, można zarejestrować samochód bez meldunku. Chyba.
Nie wiem, jak z Urzędem Pracy - w tej instytucji podobno meldunki nadal są wymagane. Ale w końcu do Warszawy przyjeżdża się za chlebem, więc pewnie słoika nie interesuje kuroniówka.

Czy więc meldunek czyni ze słoika warszawiaka?
Czy brak meldunku nie pozwala słoikowi mówić "jestem z Warszawy"?
Co będzie z wojną warszawsko-słoikową po 1 stycznia 2016 roku, kiedy zniesiony zostanie obowiązek meldunkowy?

środa, 29 października 2014

Zapomniane cmentarze

Ukradłam tytuł posta u Nowej Gazety Praskiej, ale jest idealny na ten temat i taką datę, jako że zbliżają się listopadowe święta.
Wiecie, ile jest cmentarzy na Białołęce?
Każdy na pewno wymieni tarchomiński, solidny, stary, osiemnastowieczny, piaszczysty, na wiślanej wydmie, na wszelki wypadek daleko od rzeki, ale wciąż jeszcze na tyle blisko kościoła, aby kondukt pogrzebowy mógł być pieszy. Jest niewielki i w gruncie rzeczy nieźle ukryty przy wąziutkiej Mehoffera i jeszcze mniejszej Milenijnej, bez dojazdu z innych stron.

Ale mamy jeszcze trzy - dwa z nich istnieją na pewno, trzeci istnieje podobno. I nie są to cmentarze katolickie.
Pochowani są na nich potomkowie osadników holenderskich, którzy zamieszkali tu prawdopodobnie w XIX wieku - być może wcześniej, tylko wcześniej nie stawiali murowanych nagrobków? Holendrzy dotarli do Warszawy około 1624 roku, po prawie stu latach wygnania z ojczyzny, w której nie akceptowano ich wiary - byli przeważnie menonitami. Najlepiej znali się na wodzie, zajmowali się więc melioracją, jako ewangelicy byli też schludni i pracowici, poza tym byli ludźmi wolnymi, a ziemię uprawiali za czynsz. Z czasem olędrami zaczęto nazywać wszelkich przybyszy z daleka, którzy cieszyli się wolnością osobistą, niezależnie od pochodzenia i wyznania. Najwięcej ich osiedlało się w okolicach Warszawy w wieku osiemnastym, Białołęka ze swoimi terenami zalewowymi i bagnami musiała pasować holenderskiej pamięci genetycznej.

Największa nekropolia menonicka mieści się w Brzezinach, przy ulicy Kamykowej. Porośnięta jest gęstymi chaszczami, chyba wierzbowymi (menonici lubili wierzby), zostały na niej resztki mogił i słupków ogrodzeniowych, a także śmieci pozostawione przez okolicznych mieszkańców. Do niedawna jej zwiedzanie nie było bezpieczne - teren nigdy nie został sprawdzony przez saperów, a przez Białołękę przechodził front - ale podobno zmieniło się to podczas tworzenia lapidarium.

Najlepiej zachowane nagrobki  przeniesione zostały bowiem na granicę innego, rodzinnego cmentarzyka - tego na rogu Ruskowego Brodu i Mańkowskiej, w sąsiedztwie placu zabaw Bociani Zakątek (skądinąd świetnego). Jest tam też odpowiednia tablica informacyjna. W pobliskich krzakach, równie gęstych i trudnych do przebycia, jak w Brzezinach, przy pozostałościach kwater walają się wypalone znicze.

Kilka mogił menonickich podobno znajduje się na terenie prywatnej posesji na Kępie Tarchomińskiej - nie udało mi się jednak dotrzeć do nikogo, kto by je zobaczył na własne oczy.

Skoro dobry zwyczaj nakazuje postawienie świeczki na opuszczonym grobie, kiedy akurat jesteśmy na cmentarzu - zajrzyjmy do Słoików z poprzednich stuleci, pochowanych przy Kamykowej i Ruskowym Brodzie. Ewangelicy też tego dnia odwiedzają miejsca spoczynku - ale o białołęckich nikt już nie pamięta.

poniedziałek, 27 października 2014

Dwie wieże

Podczas trzygodzinnych zajęć Przelatka w muzycznej jeżdżę sobie po Białołęce.
O istnieniu tego miejsca dowiedziałam się przypadkiem i postanowiłam przyjrzeć mu się bliżej.
Kiedyś, jadąc autobusem z Białołęki do IKEA, zauważyłam kanał, którego w tym miejscu nie podejrzewałam. Okazał się odnogą kanału Żerańskiego. Wzdłuż kanałku pełno jest terenów przemysłowych i poprzemysłowych, cały kwartał na Modlińska-Marywilska-Płochocińska to Polfa, cementownia i dużo jeszcze innych dziwnych miejsc.
Za Marywilską (za torami) wcale nie jest lepiej. Zresztą, co to znaczy lepiej - gdzieś przecież muszą być tereny przemysłowe, a te z drugiej połowy XX wieku nie są jeszcze aż tak romantyczne, żeby je rewitalizować... W każdym razie genius loci Marywila jest na tyle silne, że istnieje tu m.in. spory ośrodek Markot-Monar (Centrum Pomocy Bliźniemu) - przed wojną podobne schronisko znajdowało się przy tej samej ulicy, tylko w sąsiednim Annopolu. Jest też "nowy Stadion", czyli centrum hal targowych Marywilska 44, podobnie jak stary Stadion świeciło pustkami, kiedy trafiłam tam około 19. Być może tętni życiem od 5 do 14, jak wtedy, kiedy na koronie obiektu nad Wisłą istniała znakomicie zaopatrzona rosyjska księgarnia i wypożyczalnia, prowadzona przez obrotną Białorusinkę...
I właśnie między Centrum Pomocy i Centrum Handlowym są dwie wieże. A raczej Dwie Wieże.
Wieże jak najbardziej dosłowne, opatrzone linami i uchwytami do wspinaczki. Można sobie z nich skakać. Były kiedyś silosami Fabryki Elementów Betonowych, sympatycznego zakładu pracy, zatrudniającego m.in. osadzonych z pobliskiej Białołęki. Faelbet działa zresztą do dziś, choć tereny fabryki wcale na to nie wyglądają.
Linka możecie nie klikać, bo działają bardziej na Facebooku, a i tam lepiej nie wierzyć w słowo pisane i zadzwonić, żeby się upewnić, czy możecie poskakać. Na wiosnę może zadzwonię i umówię się tam z Przelatkiem.


From bialoleka single

niedziela, 26 października 2014

Z rozmów z Przelatkiem

Przelatek przeglądała rodzinne albumy. Wzięła sobie jeden ze starszych ze słowami:
- Zobaczmy, z kim się ożenił tata i za kogo ty wyszłaś!
Po chwili skomentowała:
- Tata ożenił się z uroczą wysportowaną dziewczyną, a ty wyszłaś za szczupłego przystojniaka. I co z was wyrosło? Maniak sprzątania, trochę dziwny, i fajna w sumie mama, ale też lekko szurnięta.
- Dlaczego szurnięta? - roześmiałam się.
- No wiesz, inne matki każą dzieciom jeść warzywa, a ty mnie prosisz, żebym zabrała do szkoły chociaż batonika.
- Skoro ty nic nie jesz w szkole... Ale to chyba nie jest szurnięta mama, tylko niezbyt dobra?
- Dla mnie jesteś najlepsza na świecie, ale nie wiem, co by o tobie powiedziały e-matki...

sobota, 25 października 2014

Park Kultury i Wypoczynku

Każde szanujące się miasto w Rosji i na obszarze postsowieckim ma park kultury i wypoczynku. Najczęściej imienia Gorkiego. W Warszawie też taki miał być. Teren był wybrany całkiem zmyślnie - różne parki i ogrody istniały tu wcześniej, później zajął je przemysł, zniszczony w czasie wojny, można więc było spokojnie planować zieleńce.

Na tyłach kościoła św. Trójcy był majątek gościa, co zwał się Fleming (ale to nie był ten Szkot od antybiotyków). Fleming założył bardzo ładny ogród. Po sąsiedzku zamieszkał Kazimierz Poniatowski, brat króla, znany hulaka, wielbiciel sztuki i sztuki kochania. Działkę miał, jak wszyscy w okolicy, długą i wąską, zamówił więc sobie najlepszego prawie ówczesnego architekta - Zuga, oczywiście, Szymona Bogumiła - żeby coś z tym zrobił. No i zrobił - arcyciekawy pałacyk z wysoką częścią zwaną Belwederem i widoczną m.in. z Zamku Królewskiego. Pałacyk był za mały na imprezki księcia, Kazimierz dokupił więc trochę ziemi, i tu już Zug mógł zaszaleć. Stworzył romantyczne cóś: antyczny zamek, z wielkim murem, łukami niby to osuniętych sklepień, gotycką wieżyczką, walącą się kolumnadą... W zamku była stajnia i salonik, a nawet dwa saloniki :) Erygowano kościół w otoczeniu chat drewnianych - w chatach były, hmm, garsoniery, a mury "kościoła" skrywały teatr z dużą sceną. Gdyby jakaś panienka była wielbicielką "50 twarzy Greya", mogła się wybrać do Elizeum - kazamatów podziemnych, albo do groty, udającej, że jest znacznie większa, niż w rzeczywistości.

Z całej tej radosnej twórczości zostało tylko Elizeum. Szukając wejścia, wjechałam na wzgórze, minęłam mostek, dotarłam do Muzeum Ziemi, wróciłam do eleganckiej rotundy, kryjącej... studnię oligoceńską, i w końcu znalazłam zmyślnie ukryte i zamalowane grafficiarzami wejście. Elizeum otwierają czasami w Noc Muzeów - powinno się je udostępnić zwiedzającym na stałe, ale jest problem z nietoperzami - to największe chyba w Warszawie ich siedlisko, a one są ściśle chronione...
A w pobliżu - czego tylko nie było! Spichrze. Piekarnia. Młyn parowy, przerobiony potem na fabrykę powozów i dyliżansów Steinkellera (stąd steinkellerki, dyliżanse, które w czasie wojny jeszcze po getcie jeździły), fabrykę kafli i pieców i fabrykę maszyn rolniczych. Tam, gdzie teraz jest most Łazienkowski była stocznia, to znaczy Warsztaty Żeglugi Parowej, która budowała nie tylko parowce, ale wszelkiego rodzaju parowe maszyny, kotły i takie tam. I browary były. I gazownie. I w ogóle wszystko. A młyn był chyba pierwszym budynkiem, którego postanowiono nie tynkować, tylko zostawić z gołej cegły. Od tamtej pory tak wyglądały wszystkie fabryki - czerwona cegła i papa.

W każdym razie jak Kazimierz był już stary, sprzedał ogrody francuzowi Chovotowi. Zmieniały one jeszcze kilkanaście razy właścicieli, ogródek uprawiał m.in. Nowosilcow czy Braniccy. Na początku ubiegłego stulecia uznano, że to w sumie fajne miejsce i można się tam budować, i powstała dzielnica willowa Frascati. A jak Sejm postawiono, to już w ogóle super modnie było. Ale do tego jeszcze później wrócę.


W każdym razie pod skarpą między mostami Poniatowskiego i Łazienkowskim jest bardzo, bardzo przyjemnie.

piątek, 24 października 2014

Idzie starość

Kiedy poznałam kolegów w nowej pracy, uznałam, że wszyscy jesteśmy mniej-więcej w tym samym wieku. Ci o dychę młodsi też są "w moim wieku".
Kolega z pokoju jest z tych młodszych :) Przygotowywał się do delegacji i ustalał szczegóły z zagraniczną kontrahentką. Ponieważ kontrahentka trochę nawalała, a sporo od niej zależało, kontakty były częste, a on ujmująco grzeczny i radosny.
Kiedy wrócił, spytałam, czy ładna z niej laska.
- Laska? 45+?

O, kurczę.
O, kurczę. To ja niedługo też przestanę mieć nawet teoretyczną  możliwość bycia laską???? Ja mam przecież koło czterdziestki!
Nie zgadzam się :(

czwartek, 23 października 2014

Ludna

Stałam sobie grzecznie na rogu Książęcej, zastanawiając się, gdzie mnie jeszcze rower poniesie, kiedy zaterkotała komórka.
"Matka! Do domu, ale już!" - usłyszałam mocno poirytowany głos córki. Przypomniało mi się, że przed chwilą musiałam zmienić ustawienie aparatu na "złe warunki oświetleniowe" i chyba faktycznie zrobiło się późno, i zamiast eksplorować park, skręciłam w Ludną.

Co też nie było złym pomysłem. Po minięciu szpitala Orłowskiego znalazłam kamienicę, która od siedemdziesięciu lat jest przecięta przez bombę, a mimo to intensywnie użytkowana. W kamienicy mieszkali pracownicy Pocztowej Kasy Oszczędności, w czasie wojny były tu - jak na całym Powiślu - zacięte walki, teraz jest komenda Policji. Niedaleko były jeszcze komory gazowe - nie, nie te do masowej zagłady, tylko Towarzystwa Oświetlenia Gazowego z Dessau - tutaj były, zanim postawiono gazownię na Woli, zresztą, jak ją postawiono, to nadal tu były - stąd wygodnie było ciągnąć gaz do fabryk, na Nowy Świat i Krakowskie, do prywatnych domów. W 1939 zniszczyły je naloty.

Szpital zresztą wcale nie był szpitalem - to była taka bankowo-finansowa dzielnica, a w tym akurat budynku mieścił się ZUS. W 1934 roku skończono budowę, zaprojektowaną przez Gutta i Jankowskiego. Zaledwie parę lat później urzędnicy ustąpili miejsca lekarzom i siostrom, po wojnie wrócili na krótko, ale genius loci przeważył i po adaptacji pomieszczeń już na stałe oddano budynek klinice.

BTW na Solcu mamy też wspaniały przykład powojennego modernizmu - słynne "Iksy", czyli osiedle Torwar.

Ja tam jeszcze wrócę! Nie skończyłam z parkiem!

wtorek, 21 października 2014

Przedszkolaki w burdelu

Powiśle to jest Powiśle właściwe - to z BUWem, CN Kopernik i tak dalej, ogólnie - w dół Wisły, od Poniatowszczaka licząc, i szersze Powiśle, od mostu Łazienkowskiego do Śląsko-Dąbrowskiego. Któregoś razu zamiast wnieść rower z Solca śmierdzącymi schodkami na most, pojechałam sobie prosto, ufając, że gdzieś na pewno dojadę.

Trafiłam do rzeźni. A raczej do tego, co z niej zostało po wojnie - dwóch klasycystycznych domków w otoczeniu ultranowoczesnego apartamentowca, nowej siedziby Muzeum Azji i Pacyfiku. Właściwie po wojnie został też budynek główny szlachtuza, ale ktoś komuś dał w łapę i go rozebrali, mimo sprzeciwów konserwatora. Zresztą, rzeźnię zlikwidowano jeszcze przed wojną, zwłaszcza, że mieli tam pewien problem z higieną, więc na jatkach gadano, że mięso z Solca szybciej się psuje.

A potem, za skrzyżowaniem z Ludną, zamiast rzeźni znalazłam się w drukarni - klubie 1500 m do wynajęcia. Tak się nazywa, naprawdę. Na ścianie bramy wisi plakat: "Czy Noam Chomski jest wysoki, czy szczęśliwy?". Jako że nazwisko staruszka jest mi bliskie, zainteresuję się chyba tym filmem :)

Później skoczyłam w czasie o parę stuleci, bo stanęłam koło magazynu solnego - na rynek Solecki przywożono Wisłą sól z Wieliczki. Obok magazynu solnego, a właściwie budynku administracyjnego tegoż magazynu, śliczny kościół św. Trójcy i budynek zakonu trynitarzy. W kościele chrzczono Stefana Starzyńskiego i żenił się tam K.K. Baczyński, a zabudowania zakonne miały ciekawe losy. Trynitarze zajmowali się wykupem chrześcijan z tureckiego jasyru, a kiedy zagrożenie tureckie znacznie zmalało, zmalała też liczebność braci. Wynajęli więc kawałek swojego mieszkania na cele przemysłowe, i po paru zmianach właścicieli Hirschman i Kijewski otworzyli tam swoją Fabrykę Płodów Chemicznych. Co ciekawe, mieli filię w Tarchominie, do dziś istniejącą, a w latach dwudziestych w ogóle całość produkcji przenieśli na Tarchomin, bo na Solcu robiło się tłoczno.

Minęłam Pomnik Saperów w Parku Kultury, znaczy Rydza-Śmigłego, i trafiłam do przedszkola. Zabytkowego i ślicznego, nazywa się Pałac Symonowiczów. Symonowicz to był Ormianin, który handlował winem, a że się dorobił, to kupił był sobie szlachectwo. Działo się to pod koniec XVIII stulecia. Postawił sobie skromną chałupkę, późnobarokową, bez skrzydeł, bo soleckie działki były długie i wąskie. Potem pałacyk przechodził z rąk do rąk wiele, wiele razy, ludzie na nim interesy zbijali, ale remontować to im się tego nie bardzo chciało, więc tynki odpadały i ozdóbki szlag trafiał. Zaczęła tam mieszkać biedota, a i zamtuz podobno jakiś się trafił. Dzisiaj więc mamy prowadzą dzieci do dawnego burdelu...

Istnieje co prawda inna wersja - że właścicielami nie był Symonowicz, tylko Sanguszkowie, potem pałacyk faktycznie sprzedawano, a potem mieszkała w nim piękna Andzia, w której zakochał się był xiąże Poniatowski, i miał ją wykraść i zniewolić, ale wcześniej wykradł ją inny wielmoża, który dziewczę przez dwa lata kształcił u Sakramentek, a potem się z nią ożenił, za co Józio był mu wdzięczny, bo uchronił ślicznotkę przed zbereźnikiem. A może i wcale nie uchronił, a może też nie była to śliczna Andzia, tylko doświadczona w ars amandi Tekla? 

Z przedszkola machnęłam w jakieś podwórko, odkryłam kilka fascynujących domów modernistycznych, jeden ze śladami wojennych zniszczeń i odbudowy, przeszłam kolejną bramę i znalazłam się na Czerniakowskiej, niedaleko... szkoły na Zagórnej. Od razu wiedziałam, że to szkoła, nic innego nie mogło tam być, i na dodatek szkoła była secesyjna! A o secesję w Warszawie niełatwo, właściwie tylko w Śródmieściu Południowym coś się ostało. Teraz są tam jakieś wydziały Kancelarii Sejmu, ale wcześniej był dom dziecka, szkoła, szpital polowy, szkoła i - na samym początku, w 1915 roku - sierociniec. Właścicielem posesji był niejaki Wojciech Sawicki, i dlatego teraz kamienica nosi jego imię. 

Wróciłam na Czerniakowską, skręciłam do parku, znalazłam knajpę z ładnymi mozaikami i intersujący architektonicznie hotel (Szara 10a), próba obejścia skończyła się wlezieniem w zrujnowaną niemal ceglastą kamienicę.
A potem zaterkotał telefon.





poniedziałek, 20 października 2014

Zielone Wzgórze w Kamienicy

W teatrze Kamienica (NB ładna kamienica i teatr też ładny) grają Anię z Zielonego Wzgórza. Kupiłam już bilety, kiedy okazało się, że ja iść absolutnie nie mogę. Przelatek poszła z koleżanką i jej mamą i...
i wszystkie trzy były zachwycone. Ciocia Marta - odwtórczynią głównej roli. Młodzież - historią Ani, której wcześniej nie znały. Śmiały się, przeżywały, na końcu jakaś łezka w oku im się zakręciła. Opowiadały o konkursie, w którym brała udział bohaterka, i o konkursie, który był przewidziany dla widzów. 
- Ale wiesz, mamusiu... - wspominała Przelatek - ta Ania to trochę dziwnie mówiła, jak niepełnosprawni. Ale fajnie schowała się pod kołdrą!
Prawie że usłyszałam "czy przyjdziemy tu jeszcze raz" - a właściwie usłyszałam, ale w zmodyfikowanej wersji:
- Mamo! Tam jest jeszcze "Tytus, Romek i Atomek"! Zabierzemy mojego kumpla i pójdziesz z nami! Prooooszę!

No, dobra :) Pójdę. Po wypłacie :)
NB bilety w kasie Kamienicy są o dychę tańsze, niż kupowane przez net na ich stronie!

Swoją drogą, próbowałam też kupić bilety do Wielkiego. I wiecie co? Do Wielkiego trudniej się dostać, niż do Bolszoja! Zwłaszcza na imprezy rodzinne!

Za to do Filharmonii można bez problemu. Wybierzemy się z Przelatkiem za jakiś czas.

niedziela, 19 października 2014

Kto tygrysa śpisą w ręcznym boju zwalił?

Ruinki były fajne, a uliczki koło nich noszą nazwy Sewerynów i Dynasy - coś mi dzwoniło. Coś na Dynasach się działo - i faktycznie, rotunda i późniejszy teatr były częścią terenu zajętego przez Warszawskie Towarzystwo Cyklistów, czyli de facto pierwszego warszawskiego stadionu. Nie tylko był tam tor rowerowy (i motorowerowy), gromadzący warszawiaków na emocjonujących zawodach, ale można było też grać w "lawn tennis" i siatkówkę, i nogę, a w zimie sadzawkę zamieniano we wspaniałe lodowisko, a na rowerach nadal można było jeździć - w drewnianej hali.
Ale dzwoniło mi nadal - jakiś de Nassau pojawiał się w "Panu Tadeuszu":

W świcie Księcia był książę niemiecki Denassów,
O którym powiadano, że w libijskiej ziemi
Goszcząc, polował niegdyś z królmi murzyńskiemi
I tam tygrysa śpisą w ręcznym boju zwalił,
Z czego się bardzo książę ów Denassów chwalił.


Bingo. De Nassau, francuski pułkownik, admirał rosyjskiej floty, podróżnik, który romansował z władczynią Tahiti, ożenił się z Karoliną primo voto Sanguszkową, de domo Gozdzką, i, jak podaje Wikipedia, z jej pałacem, który jej matula przejęła od samego Lubomirskiego Marszałka Wielkiego Koronnego. Jego walka z tygrysem była gorącym tematem plotek w Warszawie. Młodożeńcy dołożyli trochę i pałac przebudował im nie byle kto, bo Zug. Tyle tylko, że domek spłonął i jakoś stracili do niego serce. Zatrzymywały się tam tabory cygańskie, nocowali rzezimieszkowie, ukrywali się wagarujący szkolniacy. Zupełnie jak dziś, w ruinach rotundo-garażu mieszkają bezdomni, a tuż obok wylegują się na leżakach knajpianych - miast siedzieć w salach wykładowych - studenci.

Małżonkowie de Nassau pojechali sobie za granicę (książę brał udział w walkach o Gibraltar), a posiadłość sprzedali. Nabywca, Seweryn Urusski, wykorzystał ruiny pałacu do postawienia "Dworu Gościnnego", czyli wypasionego centrum handlowego z różnymi stoiskami, ale jego biznesplan nie przewidział olbrzymiej konkurencji pobliskich i znanych już ludziom bazarów, dwór więc upadł, a raczej przeniósł się był na Tłomackie. Przed samiutką wojną rozebrano resztki dworu i postawiono kamieniczki. Nawet ocalały :)



sobota, 18 października 2014

Z rozmów z Przelatkiem

Dziki są coraz większym problemem, i to na nasze życzenie - komentował Historyk przeczytany niedawno artykuł - i coraz wcześniej zaczynają się rozmnażać... Oj, bo przyjdzie locha - zauważył, wchodząc do pokoju Przelatka, który wyglądał jak typowy dziczy barłóg, z elementami paśnika.- Bierz z nich przykład! - kontynuował, mając na myśli chyba sprzątanie.
- Co, mam się zacząć rozmnażać? Chętnie, tylko sprawdzę w internecie dokładnie, jak to się robi - odrzekła Przelatek - Bo tak ogólnie to wiem, ale nie jestem pewna szczegółów.


piątek, 17 października 2014

Spójrz pan w górę!

Jeden mój znajomy słoik przyjechał do miasta stołecznego na egzaminy wstępne. Wysiadł na Centralnej i zaczął szukać przystanku 175 w kierunku Uniwersytetu. Stał już na właściwej stronie Alej, ale żeby się upewnić, zapytał taksówkarza z pobliskiego postoju, gdzie jest hotel Marriott. Taksówkarz spojrzał na niego jak na wariata, a potem odrzekł: "Spójrz pan w górę!".

To jest w ogóle niezła rada, jeśli się jest w Warszawie. Zwłaszcza jeśli człowiek przejdzie Alejami kawałek do przodu i trafi na most, a z mostu na Powiśle. Na górze (albo z góry, z mostu) można zobaczyć dużo ciekawych rzeczy.

W pobliżu samego mostu na przykład kręcono "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz". Okolica idealnie nadaje się do szalonych pościgów i mrocznych scenerii dla szemranych towarzystw, choć ostatnio zrobiła się dość hipsterska. Na Powiślu ponad sto lat temu mieszkali głównie kurwy i złodzieje, jeszcze rybacy, piaskarze, bednarze, biedota robotnicza. Od cholery i trochę było fabryk, fabryczek, śmierdzieli i trucicieli. Przed samą wojną do nowopowstałych spółdzielczych kamienic wprowadziły się "panie w kapeluszach". Do tej pory można podziwiać działające mahoniowe windy z kryształowymi lustrami i ławeczkami obitymi skórą, o ile uda nam się przebić przez ciecia i domofony po jednej czy po drugiej stronie wiaduktu mostowego (Al. 3 Maja 2 i 5) Tą przy dwójce wybudował niejaki Oczykowski, na kamienicy jest cała góra tablic pamiątkowych, mieszkał tam m.in. prof. Religa. Obok, na moście, jest tablica Tchorka, tam gdzie zamordowano wywleczonych z domu powstańców.

Na początku wieku powstały nowe ulice - św. Salezego, Smulikowskiego czy Jaracza, ciekawie zabudowane, przypominające miłe, kamienne pustynie. Nie przeszkadzało to mieszkańcom, bo przecież obok była Wisła i zieleń, gdzie nadal urzędowała biedota, np. pani "Zielony Łepek", mieszkająca w "ponurym drewnianym szałasie" i uprawiająca ogródek przy Dobrej. Na Smulikowskiego swój dom spotkań mieli (i nadal mają) nauczyciele, mieści się tu też dawna polska centrala szwedzkiej firmy Alfa Laval, produkującej wirówki do mleka. Wirówki były bardzo dobre, a nie bardzo drogie, serwisowano je w tym samym budynku, w którym mieściło się niezwykle eleganckie biuro. Żelbeton i romantyczne wieżyczki zaskakująco udanie ze sobą się komponowały. W czasie wojny zrobiono tam szpital polowy.
Ślicznym przykładem modernizmu jest kamienica Podkomorzego pod numerem 11, delikatnie wklęsła, autorstwa Lisickiego i Krausa.

O ile Smulikowskiego kiedyś brodziłam, to absolutnym zaskoczeniem był dla mnie XIX-wieczny budynek z czerwonej cegły na św. Salezego. Okazuje się, że zaprojektował go sam Marconi dla przytułku zorganizowanego przez s. Annę Kobylińską, szarytkę. S. Anna odwaliła kawał doskonałej roboty, zaczynając od mieszkania wynajętego dla sześciu żebraczek, a na olbrzymim domu, który przetrwał wojnę, kończąc. Opiekowała się nie tylko niedołężnymi i starcami, ale prowadziła też ochronkę dla czterdziestki dzieciaków, których matki musiały pracować, i dzieciaki te.... uczyła gry na pianinie!

Innym lokalnym dobrodziejem był doktor Józef Polak, lekarz, który miał fioła na punkcie higieny. Założył Polskie Towarzystwo Higieniczne, nieustająco tłumaczył, że trzeba się myć, a sławojki wapnem zasypywać, a wiedząc, że właściwe nawyki zdobywa się w latach najwcześniejszych, podjął olbrzymi wysiłek wybudowania w Warszawie dwóch publicznych szkół. Jedna z nich powstała przy ul. Drewnianej w 1906 roku i istnieje do dziś, w bardzo ciekawym budynku późnosecesyjnym, nawiązującym do gotyku, przyozdobionym sową. Szkoła miała salę gimnastyczną i... uwaga uwaga - prysznice! 

Pojechałam sobie Drewnianą w górę, trochę się zgubiłam w podwórkach i odkryłam superowskie ruinki koło jakiejś słynnej knajpy (kawiarnia Kafka?) na Oboźnej. Ruinki niegdyś mieściły panoramę Tatr, potem wielki teatr, w którym przytulenie znalazł teatr żydowski, potem garaż (w sensie serwis) Chevroleta, teraz podobno jakiś developer to kupił, ale na razie zamiast nowobogackich mieszkają tam bezdomni. Nad bezdomnymi, na ul. Sewerynów, mieszkają zakonnice, a obok mieszkali profesorowie uniwersyteccy w fantastycznej kamienicy z krętymi schodkami prowadzącymi na dach.

Żeby je dojrzeć, trzeba było... spojrzeć w górę :)

czwartek, 16 października 2014

Look in the mirror

Kiedy wróciłam do Warszawy, byłam przerażona tym, ile rzeczy muszę zrobić, ile spraw załatwić, ile głębokich pęknięć załatać. Na porządku dziennym były dzikie awantury z mężem, z trzaskaniem drzwiami i tłuczeniem naczyń, dzieciak nie rozstawał się ze swoim pluszakiem, zabierając go do szkoły i na basen, moje osobiste, z Moskwy przywleczone demony siedziały w mojej głowie, nie dając mi spać i zatruwając życie.

Codzienność dawała się okiełznać, choć po powrocie udało mi się nie tylko znaleźć nową pracę, ale nawet zdążyłam ją zmienić, tak samo, jak Przelatek zmieniła szkołę. Powrót jednak okazał się o wiele trudniejszy, niż wyjazd, choć, wbrew porzekadłu, wchodziłam do tej samej rzeki - płynęła w niej może czystsza, bystrzejsza woda, ale brzegi były te same, znajome i swojskie, inne od groźnych, syberyjskich, nieprzebytych...

Ale po okiełznaniu codzienności musiałam wziąć się za siebie.
I wiecie co?
Każdemu polecam, żeby wziął się za siebie.
Okazało się bowiem, że mnóstwo rzeczy cudownym sposobem samo się rozwiązuje. Dzieciak przestaje sprawiać problemy wychowawcze zanim jeszcze w lokalnej poradni zebrała się grupa na warsztaty dla rodziców. Mąż nie tylko pomaga, ale współprowadzi dom i dzieciaka, jeszcze zanim trafiliśmy na weekend małżeński. Czuję się w końcu doceniana i szanowana. Wystarczyło wyjąć kij z czterech liter, odpuścić, przestać się spinać. Wystarczyło wyobrazić sobie i zwerbalizować, co się stanie, jeśli to zrobię (albo tego nie zrobię). Jeszcze nie czuję się komfortowo z tym, że to nie ja za wszystko odpowiadam. Jeszcze martwię się, jak sobie poradzi Przelatek albo co pomyśli sobie mąż, ale za każdym razem okazuje się, że ona radzi sobie świetnie, a jego myślenie nie jest skierowane przeciwko mnie (nawet jeśli nie zawsze jest pochlebne). A demony, jak wszelkie pochodne mroku, nie znoszą wyciągania ich na światło dzienne.

Jestem na dobrej drodze, widzę dobry kierunek. Mam przeczucie, że Warszawa jest dla mnie tylko przystankiem - ale to dobry przystanek, to wygodny biwak przed dalszą podróżą. Odpocznę i ruszę pewnie w drogę, bo mnie nosi, ale odpoczywać będę długo. Mam nadzieję, że bardzo długo. Przytulnie tu.

środa, 15 października 2014

Żerań

Jeździłam sobie po swojej łące i zastanawiałam się, w jakiej ja dzielnicy właściwie jestem. Okazało się, że Pelcowizna (bo tam jest łąka) to Praga Północ - do torów, mniej-więcej. I że tam było miłe kolejarskie osiedle, którego trochę jeszcze zostało (tam, gdzie Luxmed), i że to niemal od zawsze była Warszawa (dopóki włościanie nie wyłączyli się z Warszawy ze względów podatkowych), i w 1915 to znowu była Warszawa, i w 1924 była już linia tramwajowa, o kolejce jabłonowskiej nie wspominając.
A pod mostem Grota i w okolicach Auchan to jest Różopol, o.
A Pelcowizna jako osiedle przestało de facto istnieć, jak wybudowano FSO.

Za moją łąką i Grotem jest Żerań. Żerań to już Białołęka, i bardzo płynnie przechodzi w Tarchomin Fabryczny i Annopol. Na Żeraniu było osadnictwo, przeprawy przez Wisłę i karczmy. Potem były Metalowe Zakłady Hutnicze - gdzieś w pobliżu, i Warel. Warelowe budynki stoją vis a vis Auchana, wzdłuż estakady Grota, prowadzącej w kierunku Tarchomina (no, byłej albo przyszłej estakady), hutę rozwalili hitlerowcy. Mówiło się o rzeźni na Żeraniu (o wiele wcześniej, niż w kontekście zwolnień grupowych w FSO) - być może chodziło o Zakłady Mięsne Annopol, a może o jakąś inną rzeźnię, bo rzeźnia Annopol powstawała w latach siedemdziesiątych, a wtedy już pisano - jako o zdobyczy - że zamknięto żerańską rzeźnię, jako zbyt uciążliwą dla otoczenia. Właściwie pod hasłem "Żerań" pojawiają się takie rzeczy, jak Faelbet, Fabryka Pomp, młyn i cementownia, do Żerania wliczają nawet tereny Polfy, Polleny-Aroma i Fabryki Mebli, które Żeraniem, jako żyję, nie są (ale wcześniej, być może, były???). I Marywilską jeździły tramwaje i to był Żerań Wschodni. Chyba.

Nam się Żerań kojarzy z pętlą (która, tadam, jest na Pradze Północ), i, oczywiście, Elektrociepłownią. Linię tramwajową do Żerania z Pelcowizny wydłużono w okolicach budowy Trasy Toruńskiej (koniec siedemdziesiątych), a przebudowa Modlińskiej, która nastąpiła w tym samym czasie z uwagi na planowaną budowę osiedli tarchomińskich (czujecie? najpierw zbudowano dojazd, potem osiedle!), zakładała pociągnięcie tramwaju i dalej!  Zresztą, nadal zakłada, jak remontowano most nad kanałkiem, to oprócz drogi dla rowerów zrobili zapasik dla tramwajek.

A elektrociepłownię mieli budować już przed wojną, tylko nie zdążyli. Powstała więc - wraz z kanałkiem i portem - dopiero w latach pięćdziesiątych. Port miał być wieeeelki (Minister Minc na V Plenum KC PZPR w dniu 15 lipca 1950 r., prezentując projekt tej olbrzymiej inwestycji, stwierdził: Umożliwi ona przewóz drogą wodną rudy krzyworoskiej dla polskich hut, oraz węgla polskiego do ZSRR - cytat za www.bialoleka.waw.pl), wyszło jak zawsze - teraz nie bardzo wiadomo, co z nim robić. Chłodzi EC, łowi się w nim ryby, są tam jakieś stanice wodniackie, podobno jacyś ludzie na stałe mieszkają na kutrach, wyładowuje się węgiel czasami, kanałek był używany przez Młyny Warszawskie (miały specjalne odkurzacze do zasysania zboża z barek) i Faelbet (transportowano żwir z Narwi). Fajna jest śluza, ale o niej można poczytać na stronie Białołęki. Podobno właśnie jest albo ma być remontowana. A z kanałku można pokajakować na Mazury, jak Tereska i Okrętka z Chmielewskiej planowały :D

Mało kto ze słoików wie, że ulica Elektronowa (tak, to ta przy Auchan, część warszawiaków pewnie dowiedziała się o jej istnieniu z tabliczek, mówiących że nie ma przejścia do niej z Modlińskiej) nieprzypadkowo nazywa się Elektronowa, a nie, na ten przykład, Elektroniczna (choć prowadzi do Warelu, gdzie produkowano krótkofalówki). Paręset metrów dalej, za McDonaldem przy Konwaliowej, znajduje się znana i dość w świecie szanowana JBR, Instytut Chemii i Techniki Jądrowej. Zatrudnia m.in. 15 profesorów, wydaje po angielsku czasopismo Nukleonika, prowadzi studia doktoranckie i w ogóle. A budynek taki niepozorny, tylko ten drut kolczasty, wydający się reliktem PRL...


wtorek, 14 października 2014

Polska rośnie w siłę i ludziom się żyje dostatniej

I nie jest to obserwacja poczyniona od czasów Gierka do dzisiejszych - kiedy on to mówił w AD 1971, moi rodzice się nawet nie znali, nie mówiąc o planowaniu mnie.
To jest obserwacja ostatniego pięciolecia.
Na e-matce (gazeta.pl) ematki się kłócą, czy Polska się poprawiła, czy poprawiła się jedynie w emigrancko-turystycznych oczach. Nie udzielam się na e-matce, bo mam mocne postanowienie przerwy, co nie przeszkadza mi jej czytać. I tak, uważam, że przez ostatnie pięć lat bardzo, bardzo dużo się w Polsce zmieniło na korzyść, a zauważalne to jest - tak samo, jak rozwój dziecka - dopiero z pewnego oddalenia.
Przez ostatnie pięć lat w Warszawie wybudowano most, drugą linię metra, kolejkę na lotnisko, stadion, stacje Veturilo i ścieżki rowerowe. Na Białołęce puszczono tramwaj, zbudowano dwa wiadukty nad koleją, których nie dało się zrobić przez dziesięciolecia, otwarto kilka nowych szkół. Warszawa pięknieje w oczach, coraz więcej w niej ciekawych miejsc i niezwykłych możliwości.

Nie, to nie jest post przedwyborczy, bo jestem przekonana, że zmiany te zachodziły również przed moim wyjazdem do Moskwy, za innych włodarzy. Nie, to nie jest porównywanie z Moskwą - w chwili mojego wyjazdu Warszawa raczej blado wyglądała w tym porównaniu... Nie, to nie jest zachwyt turystki, która nie była w oddalonej od centrum dzielnicy i nie żyje w tym mieście - bo ja tu mieszkam, praktycznie na stołecznej granicy. Nie, nie zarabiam tyle, że nie interesuje mnie dostęp do publicznej służby zdrowia i edukacji czy zbiorkom.

A wiecie, co podoba mi się najbardziej? Że mnóstwo ludzi ma ochotę i potrzebę, żeby zrobić coś dobrego. Skrzyknąć się i posprzątać międzywale. Puścić w wakacje animatorów na podwórka. Zwrócić uwagę na potrzeby rowerzystów (czy bez Masy Krytycznej mielibyśmy tyle ddr w Warszawie?). Urządzić imprezę dla sąsiadów na slumsowatym osiedlu, na którym wynajmuje się studio artystyczne. Walnąć fajny mural na ścianie ponurej kamienicy.

Ja lubię tu mieszkać.

poniedziałek, 13 października 2014

Pigułka na zakąskie kwalifikacji nie posiada.

Zajmuję się ostatnio okupacją półki o sygnaturze 913, 94 i 72 w mojej lokalnej bibliotece. Dla ludzi: varsaviana. Odkryłam tam wolumin Książki i Wiedzy, wydany w roku 1976, składający się z kilkunastu esejów na temat stolicy za ćwierć wieku ("Jaka będziesz, Warszawo"). Fascynująca lektura.

To, że na przełomie wieków tramwaje miały być wspomnieniem, mieliśmy się cieszyć dwiema co najmniej liniami metra i szybką koleją miejską, a dojazd do pracy miał zajmować pół godziny (licząc z dojściem do przystanku), maksymalnie - do centrum - 45 minut, i to w ramach całej aglomeracji warszawskiej - to mrzonka, ale właśnie realizowana.

W roku 2000 każda dzielnica miała mieć co najmniej trzy baseny - zarówno kryte, jak i otwarte. Mamy po jednym i niech nam starczy :) Na Kępie Potockiej w starorzeczu miał być kanał wioślarski, Moczydło i Szczęśliwice miały być super-hiper-wypasionymi parkami. Moczydło nic się nie zmieniło od momentu wybudowania basenu - hmm - może to i dobrze?

Któryś z architektów suponował, że kino Moskwa, stadion 10-lecia, Supersam, Sezam, lotnisko zostaną wpisane do rejestru zabytków. Jakże straszliwie się pomylił!

Wisła, dzięki spiętrzeniu, miała być uregulowana i żeglowna, a wodoloty miały stanowić normalny środek transportu. Było też coś o tym, że w obawie, aby ludzie nie przesiedli się całkiem w ZTM, rano, prócz mleka, będą im dostarczane butelki z benzyną do samochodów.

Wyrażano zaniepokojenie kształtem rozpoczętych inwestycji na Ursynowie i Tarchominie - że kształt, który będzie nadany nowym osiedlom będzie trwać, i nie do przecenienia jest jego oddziaływanie na świadomość społeczną. Że nasłonecznienie i przewietrzenie, które jest możliwe przy blokach o szerokości 12 metrów (sprawdźcie sobie - nie ma szerszych...) jest ogromnym osiągnięciem, jednak unifikacja jest niezdrowa i uniemożliwia identyfikację z własną, niepowtarzalną dzielnicą. Ponadto nie wolno zapominać o szeroko pojętym budownictwie usługowym (szkoły, przedszkola, przychodnie, sklepy). Rozwijać się miała m.in. Białołęka Dworska i Choszczówka. Ponadto planowano takie inwestycje, jak Warszawskie Zgrupowanie Naukowe, Ściana Zachodnia, teren rekreacyjny Świder-bis, terminal LOT przy Centralnej...

Niektórzy zaś przewidywali powstanie ruchomych trotuarów, na których "dodatkowe trudności będą mieli osobnicy pozostające na bańce, czyli gazomierzu. Jeszcze podkropiony lub pod reszką utrzyma się na tej lokomocji, także samo nawet zalany drobną krakowskę kaszkie czy też huśtawkie, ale już zabalsamowany w trupa, w bambus albo parasol bez kija nie utrzyma się dłużej, niż 2 minuty".
Pewnie wszyscy już rozpoznali pana Teosia Piecyka.... to on właśnie udzielił odpowiedzi tytułowej na zapytanie o zwiększenie roli suplementów diety w XXI-wiecznym żywieniu...

sobota, 11 października 2014

Chłodne Królewskie

Pogranicze Woli i Śródmieścia Północnego to fascynujący obszar. Małe Getto, zlikwidowane wcześniej, niż Duże, więc nie spalone aż tak straszliwie, zachowało kilka fragmentów murów i kilkanaście budynków - klimaty jak na Starej Pradze. Szpital Baumana, kamienice w ruinie, ostańce pięknie odnowione, śliczna Chłodna, brukowana i ze ślepymi torami tramwajowymi i pomnikiem kładki, kościół św. Boromeusza, w obecnym wyglądzie zaprojektowanym przez Marconiego, i w tym wszystkim białe wieżowce Osiedla Za Żelazną Bramą (cenna, wbrew pozorom, architektura) i nowoczesne drapacze chmur ze szkła i metalu. Resztki "dzikiego Zachodu", zabezpieczone (chyba) mury przy Walicowie, pewnie do dziś zamieszkanym przez potomków robinsonów, mury browaru Junga wkomponowane w biurowce Mennicy.

Bliżej nieokreślony teren przemysłowy w kwadracie Chłodna-Wronia-Grzybowska-Żelazna - kwerenda internetowa pozwala przypuszczać, że mieściły się tutaj browary (browarów przed wojną na Woli było od cholery i trochę) - wg jednych źródeł - piwowarnia Machlejda, inne podają, że Haberbusch i Schiele. Zabudowania zostały zniszczone w 70% podczas wojny, zakłady znacjonalizowano, działały do początku XXI wieku sprzedając piwo Królewskie. Chyba. Teraz prawie wszystko rozebrano, pewnie wkrótce powstanie

Plac Grzybowski, rewitalizowana właśnie Próżna (i Cafe Próżna z koszernymi daniami, jakby zagubiona z przeszłości), festiwal Singerowski. Najstarsza latarnia elektryczna w Warszawie, czarny pastorał ze znakami Syreny i Tramwajów Warszawskich z 1906 roku między współczesnymi stalowymi słupami oświetleniowymi (przybliżony adres - Grzybowska 2). Odbojnik w bramie w kształcie skulonego krasnala. Przepiękna Synagoga Nożyków, schowana w głębi uliczki - musiałam się sporo naszukać, nim ją znalazłam.

Hale Mirowskie, z ogromną przyjemnością odkryłam coś na kształt moskiewskich rynków na zewnątrz hal - kioski z cielęciną i królikiem, stragany z kilkunastoma odmianami pomidorów, różnobarwne śliwki, pachnące jabłka, nie mówiąc już o najtańszych kwiatach w Warszawie. 
Pozostałości koszar - Mirowskich od Wilhelma Miera, pierwszego dowódcy, ze strażakami w podwórzu na porannej odprawie. Później trafiłam na wywiad dotyczący ich pracy i wesoły komentarz: "czy ktoś widział szkielet kota na drzewie?".

Pałac Lubomirskich, który przed wojną stał w innym miejscu i wcale nie był pałacem - widać go z Marszałkowskiej, w głębi placu Żelaznej Bramy, stanowi zwieńczenie osi Saskiej. Kiedy od Lubomirskich kupił go niejaki Abraham Simon Cohen, w pałacu były sklepy, stragany, malutkie mieszkania i żydowski dom modlitewny, a potem nadbudowano mu piętro i zamieniono w zwyczajną kamienicę. Spłonął w '39, odbudowany AD 1950, a dwadzieścia lat później odcięto go od fundamentów, ustawiono na kratownicach i torach i obrócono o 74 stopnie - majstersztyk inżynieryjny. Tam, gdzie teraz stoi kopia Kościuszki z Waszyngtonu, stał przez sześć lat Ubelisk (Poległym w Służbie i Obronie Polski Ludowej).


piątek, 10 października 2014

Uprzejmi ludzie

Rosyjskie Ministerstwo Obrony wystąpiło z inicjatywą uchwalenia nowego święta - dnia "Uprzejmych ludzi", które miałoby przypadać na 7 października (urodziny Putina) i być wyrazem docenienia sprawnej akcji zabezpieczenia wolności wyboru mieszkańców Krymu podczas referendum akcesyjnego.

Dziś zostałam przez kolegę z pokoju poproszona o odstosunkowanie się.
Wygłaszałam mu nad uchem zgryźliwe komentarze dotyczące otaczającej mnie rzeczywistości. Zauważywszy, że odpowiada półsłówkami, stwierdziłam, że nie musi mnie słuchać, bo mam marudny dzień, po prostu. Na co kolega odparł:
- Jestem dziś bardzo, bardzo zajęty, ale zawsze znajdę czas, żeby Cię wysłuchać!

To dopiero uprzejmy człowiek!

czwartek, 9 października 2014

Fenomen Francuskiej

Wow, Saska Kępa! - Saska Kępa to nie to samo, co Żoliborz, Ochota czy Mokotów, Saska Kępa to jakość sama w sobie. Saska Kępa jest po właściwej stronie Wisły. "To był maj, pachniała...".
Takie mniej-więcej przeciętny Słoik, czyli ja, miał wyobrażenie o Saskiej Kępie.

Hmmm. No o jakim osiedlu miała pisać Osiecka, jak tam mieszkała całe życie?
Co do właściwej strony Wisły, to istnieje wiele przesłanek, by przypuszczać, że Saska faktycznie była na lewym brzegu - najpierw jako kępa, potem jako wyspa, i potem dopiero stopniowo przesuwała się na prawo (albo rzeka na lewo). Razem z Solcem została w XIV wieku przyłączona do Warszawy, odłączyła się jakoś po powstaniu styczniowym, bo 114 mieszkańców 14 domków nie chciało płacić miejskich podatków i uznało się za włościan, a w 1915 przyłączono ją z powrotem. Początkowo służyła jako źródło chrustu, drzewa i wikliny, potem jako rewir myśliwski, potem jako teren rekreacyjny, na Saską się szło na podryw, a sprytni łodziarze (Poniatowskiego skończyli budować jakoś w 1916) sadzali panienkę na dziobie, żeby przyciągnąć klientów. Klienci żartowali z panienką, robili plany i nadzieje i wielce byli zdziwieni, kiedy po dopłynięciu na Saską... wracała na lewy brzeg!

Zrobiono Saskiej  parcelację (aka plan zagospodarowania przestrzennego), i zaczęli się tam wprowadzać różni tacy. Wojskowi, lekarze, rzeźbiarze, architekci - zawody wolne, stosunkowo majętne. Królował funkcjonalizm, choć parę dworków też znajdziemy, jak się  bardzo uprzemy. Czymś pomiędzy modernizmem i dworkiem jest kolonia Łaskiego. Łaski to wyjątkowo nie był architekt (projektował domki Włodzimierz Gall), tylko deweloper. Kupował ziemie, uzbrajał, przygotowywał pod budowę i sprzedawał z zyskiem. Żeby zysku było dużo, zabudowa musiała być bardzo zwarta, więc Gall zaplanował szeregowce. Fajne są, obszerne, wygodne, mają po dwa ogródki. Materiał godny, a nawet poświęcony, bo to gruz z cerkwi Aleksandra Niewskiego, wysadzonej na placu Saskim.
Domki mi się spodobały, szukałam jeszcze zawzięcie innego, małego zespołu szeregowców, które niejaki Lachert z niejakim Szanajcą postawili sobie i tatusiowi. I znalazłam, Katowicka 7a, 9-11a. A fuj. Co za ohyda. Gdyby nie niebieska tabliczka "zabytek", byłabym przekonana, że to tandeta z lat siedemdziesiątych. Może fajnie wygląda od ogrodu, ale wszystko było szczelnie pozamykane, więc nie udało mi się tego stwierdzić.
Obejrzałam też starannie "Białą Willę" (Francuska róg Zwycięzców), żeby znaleźć taras wsparty na jednym słupie z krętymi schodkami, ale nie znalazłam tarasu :( Znalazłam sporo innych ciekawych budynków, m.in. powojenne już, ale przedsocrealistyczne liceum Prusa, jakieś wielgachne wille z interesującymi klatkami schodowymi, zaokrągleniami czy bulajami zamiast okien, z tarasikami na dachu, i przepiękny kościół Św. Andrzeja Boboli, o fascynującej historii budowy (na stronie parafii można sobie poczytać). Na podmokłym terenie trudno się budowało, potem była wojna, potem trzeba było zmieniać projekt do połowy zbudowanych ścian, potem brakowało cementu, potem... A wyszła perełka. Zwłaszcza do środka warto zajrzeć.

Jednakże nie wiem do tej pory, co takiego specjalnego jest w Saskiej. Dlaczego na Francuskiej są setki knajpek, a na Mickiewicza/Słowackiego ledwie parę. Dlaczego "to był maj" i "pieprzony Żoliborz". Żoliborz jest ładniejszy...

wtorek, 7 października 2014

Z rozmów z Przelatkiem.

Kiedy Historyk jest poirytowany domowymi obowiązkami, oznajmia, że jedzie na Syberię. Oznacza to, że jego fizyczna obecność nie uprawnia o indagowanie go o położenie karmy dla kotów tudzież proszenie go o wyrzucenie śmieci.
Historyk, którego przemocą ściągnięto z Syberii, pokłócił się był z Przelatkiem. Obie strony zdawały mi szczegółówą relację, a przebywałam wówczas, z braku ddr, na jezdni dość ruchliwej ulicy.
Zjechałam na chodnik, zatrzymałam się i wysłałam smsa, że udałam się na Syberię.
Odpowiedź Przelatka: "O, to spotkamy się tam we trójkę".
Cholera. Nawet na bezkresnej Syberii nie zazna człowiek spokoju...

Nabyłam byłam prawo do urlopu i zastanawiałam się nad destynacją. Przelatek podzieliła się propozycją:
- Paryż... wieża Eiffla... kwiaty... i tylko Przyjaciela brak!
Psycholog Przelatka zasugerowała nam udział w warsztatach dla rodziców. Przelatek podsłuchiwała pod drzwiami gabinetu, a po naszym wyjściu stwierdziła:
- Nigdzie nie pójdziecie! Nakładą wam tam siana do głowy!


Pewnego chłodnego wieczoru Przelatek się rozmarzyła:
- Wiesz, mamusiu... wiesz, jak to jest miło, kiedy jest -20, powietrze pachnie tą niepowtarzalną świeżością, jesteś cała puchowa i szalikowa, trochę szczypie w policzki i kupują ci kawałek cieplutkiej pizzy przy dworcu Białoruskim... jesz pizzę i myślisz, żeby jak najszybciej dołączyć do kolegów na sanki, a potem wracasz do domu, włazisz do gorącej wanny z pianą i przynoszą ci kakao... Mamusiu, kiedy my wrócimy do Moskwy?

niedziela, 5 października 2014

Najładniejsze miejsce w Warszawie

Najładniejsze miejsce w Warszawie to XXX piętro Pałacu Kultury. Bo stamtąd nie widać Pałacu Kultury....

Gdyby ktoś chciał zrobić w Warszawie wielkie, spektakularne bum, byłby idealnym celem. Symbol stolicy, olbrzymi,  i... pusty. I obecnie prawie w ogóle nie strzeżony. Spędziłam tam upojne czterdzieści minut, w czasie których brodziłam po bezludnych salach i korytarzach i pies z kulawą nogą się mną nie zainteresował. Więcej... nie miał kto się zainteresować, bo żywego ducha nie widziałam. Ani telewizji przemysłowej. Ani żadnego z szesnastu pałacowych kotów, które mają tam etaty i zatrudniają karmiciela. Sokole oko też mnie nie dojrzało, może dlatego, że nie wybrałam się na 45 piętro, gdzie ptaszek gniazduje (zresztą, oficjalnie piętra są 44).

Pałac można zwiedzać z przewodnikiem, trzeba sobie poszukać wycieczek. Zresztą, na wejściu do sali z lewej strony holu głównego wisi surowa kartka "wstęp tylko z przewodnikiem". Ale, przez nikogo nie niepokojona, wjechałam windą na szóste piętro, obfotografowałam foyer teatru "6 piętro" i udałam się na klatkę schodową. Stamtąd spokojnie zeszłam na trzecie (a może to było drugie?), przeszłam się przez przestronne sale aż do pięknych marmurowych schodów prowadzących do Sali Kongresowej. W środku byłam kiedyś, więc się do niej nie pchałam (pomieszczenia techniczne ma niziutkie i ciaśniutkie, oj, ciaśniutkie), popatrzyłam przez okna na wewnętrzne dziedzińce, wróciłam do części głównej. Podsłuchałam wycieczkę - okazuje się, że w tych wszystkich ślicznościach ciągle palą światła, i Patyk żre tyle energii, co 130-tysięczne miasto. Zrobiłam parę zdjęć, poszłam dalej.

Nie byłam pierwsza. Opowiadane są historie o młodym włóczędze Marku, który włóczył się przez kilka miesięcy po artystycznych klepkach, a także o kobiecie, która z dzieckiem i łóżkiem wprowadziła się do portierni. Choć niegdyś ochrona pałacowa była znacznie bardziej surowa i budynku strzegła pilnie. Do pierwszych strażników należeli panowie o wiele mówiących nazwiskach Kieliszek, Biskup i Bania. Razu pewnego nie wpuścili prezydenta (wówczas premiera) Bieruta, bo przybył był niezapowiedziany...

Historię Pałacu można sobie przeczytać na jego oficjalnej stronie. Leniwym przytoczę tylko ciekawostki, na przykład tą, że Pekin, aka Pałac, to nie tylko akronim, ale i nazwa kamienicy, która stała niegdyś u zbiegu Złotej i Żelaznej i mieściło się w niej kilka przybytków uciech cielesnych. Albo że wysokość przyszłego budynku określano przy pomocy kukuruźnika z balonem, który latał nad ruinami śródmieścia, a architekci obserwowali go z praskiego brzegu Wisły - i to, że wyszedł taki wielki, to wynik li i jedynie naszej megalomanii, bo Lew Rudniew mówił "stop" na 120 metrach. Albo że w chodnikach otaczających Pałac można znaleźć ślad muru getta, ulicę Śliską czy skrzyżowanie Wielkiej i Chmielnej. Albo że na miejscu teatru Lalka stał Dom Dziecka Korczaka, zburzony dopiero w celu budowy Pałacu. Pomnik Korczaka stoi nieco dalej. Albo że Rosjanie na czele naprawdę bardzo się starali zaprojektować budynek narodowy w bryle i detalu, a socrealistyczny w duchu, że bardzo podobały im się polskie miasta, które zwiedzili, żeby poznać naszą architekturę, i że obkleili sobie pracownię zdjęciami naszych perełek. A że wyszedł im "sen pijanego cukiernika", o którym na melodię Mazurka śpiewano "co nam obca przemoc dała, nocą rozbierzemy"...  

I, wreszcie, że kiedy go budowano, Warszawa nie tylko nie miała centrum, ale nawet nie bardzo wiedziała, gdzie owo centrum miałoby się znajdować.


Teraz już wie.


Wiecie, za co bardzo lubię Pałac? Za to, że rzeźby, które go przyozdabiają, mają takie fajne kształty. Że kobitki tam są dobrze zbudowane, mocarne i grubokościste. I że, mimo całego swojego dostojeństwa, taki jest niepoważny :)

piątek, 3 października 2014

Na rynku przygrywa muzyka...

Królu Zygmuncie, powiedz mi, czyś
widział Warszawę tak piękną jak dziś?
Krakowskim Przedmieściem ku schodom,
ku schodom ruchomym i w dół...
Przygodo, warszawska przygodo
gdzie szukać cię, jeśli nie tu.

Na rynku przygrywa muzyka
do tańca podają nam takt...


Skoro schodami ruchomymi zjechaliśmy w dół, to na pewno nie mówimy o Rynku Starego Miasta, prawda? Ani o rynku Nowego Miasta. Zresztą, tytuł filmu (pierwszy polski kolorowy!), z którego pochodzi piosenka śpiewana przez młodziutką wówczas Irenę Santor mówi sam za siebie.

Górny poziom schodów znajduje się w kamienicy Johna (to nazwisko takie, gość miał na imię Alek i był prawnikiem, ostatnim właścicielem kamienicy). Kamienica miała prawie trzysta lat na początku wojny, kiedy spłonęła całkowicie, a w '44 jeszcze jej dowalono, więc trzy lata później bez żalu rozebrano resztki, żeby zbudować trasę W-Z. Bez Johna Plac Zamkowy wyglądał smutnie, więc postawili Johna na nowo, dodając mu 80 cm, coby się schody zmieściły.

Schody były solidne, maszyneria ważyła 150 ton (dziś - 15), psuły się powolutku do końca ubiegłego stulecia. Ale zarówno wtedy, jak i dziś nie wolno nimi przewozić rowerów, nad czym ubolewam straszliwie, bo mój stalowy koń trochę jednak waży.

Kiedy się przejdzie na drugą stronę trasy W-Z, podziwiać można Św. Annę, we wszystkich stylach architektonicznych naraz. Fajnie się na niej Młodą egzaminuje: patrz, absyda jest z cegły, to jaki to styl? Gotyk! A boczna kaplica? Nie z cegły, więc renesans! OK, a wieża? Biała, znaczy klasycyzm! A w środku na pewno złoto, więc barok! Dalej za św. Anną jest mur dawnego pałacu Kazanowskich - za nim mieszkały małpy, z którymi Zagłoba walczył w "Trylogii". A za zdany test z architektury młodzież można zabrać do pizzerii w podziemiach omawianego kościoła - nastrojowa bardzo :) Albo wleźć na wieżę, ale tego Przelatek akurat nie lubi.

A niżej - śliczne, senne, spokojne malutkie miasteczko. 23 kamieniczki z cegły rozbiórkowej, urokliwe, z licznymi podcieniami, w ogródkach rosną malwy, gdzieniegdzie jakiś sympatyczny detal - zegar z mozaiką, sowa, łabądź, kotek na przedszkolu, słynna Przekupka Barbary Zbrożyny. Nad uliczkami niosą się dźwięki fortepianu - ćwiczą biedacy w Szkole Muzycznej.

Są tacy, co Stępińskiego z Sigalinem odsądzają od czci i wiary - przed wojną ta okolica tętniła życiem, były tu knajpy (a nie tylko pub pod Baryłką, od zawsze chyba przy rynku), zajazdy, hotele, byznesy, handlowano piaskiem i rybami, jakieś zakłady przemysłowe... została po nich tylko numeracja, bo ulica Mariensztat zaczyna się od numeru... siódmego. Na miejscu wcześniejszych stoi Wisłostrada. Ale ja Mariensztat bardzo lubię. I ma ścieżki rowerowe. I rampę mu budują, żeby rowerzyści mieli połączenie z Nowym Zajzdem. I w ogóle.



Bardzo przydatna informacja praktyczna: przy schodach ruchomych znajduje się duża, bezpłatna publiczna toaleta.


Z ciekawostek: na każdej z kamiennych tablic oznaczających ulicę Mariensztat mamy inną ortografię..


środa, 1 października 2014

Znów będą wakacje...


Ja nie miałam urlopu, ale wydaje się, że Przelatek spędziła fajne wakacje. Pojechała do Bullerbyn, i co prawda dwa tygodnie to było dla niej za dużo, ale chyba nie był to czas stracony.

Dwa tygodnie w Górach Świętokrzyskich z Dziadkami pozwoliły jej odkryć nową pasję (carting), być może trzeba będzie wyskoczyć z kasy i opłacić jej lekcje przy Jagiellońskiej (ha! kolejna rzecz, którą mamy na Białołęce, a w Warszawie podobno niełatwo znaleźć). Obecność narzeczonego nie tylko skłoniła Dziadków do zbudowania napiętego programu, pełnego rozrywek, radosnej edukacji i leśnych marszów, ale i skłoniła Przelatka do zwiedzenia jaskini Raj, do której bez narzeczonego wejść nie chciała za Chiny Ludowe. Potem z rozpędu weszła do jaskini Łokietka, to już na Jurze, bo tam na chwilkę się wybrałyśmy, korzystając z sierpniowego długiego weekendu.

Ja byłam zachwycona (Przelatek nieco mniej, ale Przelatek rzadko wyraża zachwyt) półkoloniami w Muzeum Etnograficznym. Przelatek, co prawda, tęskniła do tableta i komórki, ale nie marudziła dużo bardziej, niż ma w zwyczaju, i czasami coś opowiadała. Dzieciaki codziennie odwiedzały inną krainę (Mezopotamia, Egipt, Meksyk...), w dzień meksykański oglądały kaktusy w Ogrodzie Botanicznym, robiły sombrera, jadły tortillę z fasolą na obiad, w dzień hinduski ćwiczyły jogę i jadły palcami, a na sam koniec... nocowały w Muzeum, wyprawiając w boskich przebraniach bal na Olimpie. Za ambrozję robiła pizza. Sama bym tak chciała.

Młoda wolała robotykę... a takie półkolonie były na naszym osiedlu, więc udało jej się pochodzić. Matplanetę z czystym sumieniem możemy polecić. Obawiałam się nieco, że cały dzień będą spędzać przy lego i kompach, ale okazało się, że planszówki i inne takie są niemal równie dobrym sposobem spędzania czasu.

Z przygód: salto na rowerze i wizyta na SOR, przemoczenie ciuchów w przydrożnym rowie, nieplanowana kąpiel w fontannie w chłodny dzień i suszenie odzieży żelazkiem w domu chrzestnego, który został w związku z tym niespodziewanie zwizytowany - mieszkał od feralnej fontanny sto metrów...

Można już planować kolejne wakacje.
From muzeum
From muzeum