poniedziałek, 19 października 2015

Rower

Rodzino!
Dziecko chce rower na urodziny. Należy jej się, bo za jej obecny zostawiłam ostatnio w serwisie więcej, niż kosztował na allegro, a jeden hamulec jest nadal nienaprawialny. Na urodziny za Chiny Ludowe jej nie kupię, bo to zaraz po BN i przed wypłatą. Dołożycie po stówce do listopada? Zgodziła się dostać rower teraz i jedną książkę za 15 zeta w styczniu.

środa, 7 października 2015

Zupełnie, ale to zupełnie nie o Warszawie :)

Wraca człowiek z pracy złachany.
Zły i złachany. Ostatnia kasa poszła na tygodniówkę dla dziecka, wypłata jutro, w robocie zepsuł się ekspres do kawy, waga wciąż pokazuje o wiele za dużo, więc nawet czekolady sobie człowiek nie kupi.
Podgląda człowiek konto dzieciaka, i widzi człowiek, że dzieciak wrzucał filmiki na YT, zamiast lekcje odrabiać. Ma człowiek wizję wieczoru spędzonego nad mnożeniem sposobem pisemnym (nie po to ludzkość wymyśliła kalkulatory i wbudowała je w komórki, żebym musiała mnożyć sposobem pisemnym!), bo dzieciak wymaga asysty. Asysta ma sprawdzać tok dzieciakowego myślenia, ergo przemnożyć to wszystko samodzielnie, ugrhhh.
Jedzie człowiek do tego domu i się nakręca po drodze. Że góra naczyń w zlewie czeka. Że lodówka pusta. Że dzieciak nieznośny, kłóci się z kumplami. I wk..., znaczy ten,  ciśnienie mu rośnie.


Jakby ten człowiek filmik do końca był obejrzał...
Za takie żarcie jestem gotowa codziennie pilnować matematycznych słupków!




sobota, 19 września 2015

Z rozmów z Przelatkiem

Przelatek interesuje się sytuacją międzynarodową, ocenia zagrożenie na wschodniej flance NATO i to płynące z południa, zastanawia się, przed czym uciekają uchodźcy, i zadaje bardzo konkretne pytania.
- Mamo, a będzie wojna?
- Zawsze gdzieś jest jakaś wojna.
- Ale u nas, tutaj, będzie wojna? Napadnie ktoś naszą szkołę?
- Nie, córeczko, u nas nie ma zagrożenia terrorystycznego.
- A jak ktoś nas zaatakuje? Jakaś rakieta poleci za daleko?
- Jak nas zaatakują, to mamy sojuszników z potężną bronią. Jest taki artykuł piąty, wiesz...
- Mamo? A w 1939 też mieliśmy sojuszników i na pewno był jakiś artykuł piąty!

piątek, 18 września 2015

Maszyna do szycia

Kiedyś miałam zabawkową maszynę do szycia. To była jeszcze mojej mamy maszyna, i przypominała takiego eleganckiego starego Singera. Gdyby ktoś nie wiedział, to Singery przed pierwszą wojną w Warszawie i innych prowincjonalnych miasteczkach Imperium były... rodzimej, imperialnej produkcji, bo fabryka Singera mieściła się w Podolsku, który dziś niemal graniczy z Moskwą.
Po rewolucji Singer nazywał się Podolskie Zakłady Mechaniczne i nadal produkował maszyny do szycia. Moja Babcia miała na szafie wielce obiecujące drewniane pudełko, i byłam przekonana, że jego zawartość wygląda tak: http://auxtodzsk.com/data/559e9443c274d.jpg. Mama miała pod stołem zupełnie inne pudełko, nowoczesne (jak na moje dzieciństwo w latach 80-tych), obciągnięte skajem, z elektrycznym Łucznikiem w środku. Co ciekawe, Łucznik był kupiony w Sojuzie...
Łucznik używany jest do tej pory, a obiecujące drewniane pudełko po babci wyczaiłam w zagłębiach rodzicielskiej piwnicy, wykopałam i w sumie bez pytania umieściłam w bagażniku własnego auta. Rodzinne przekazy mówiły, że bardzo porządną maszynę zawiera, a maszyny właśnie potrzebowałam na własny użytek, bo mi się nie chciało z każdą pierdółką słoiczyć 200 km...
Jakieś było moje rozczarowanie, kiedy odchyliłam wieczko!
Nie, oczywiście, tam była maszyna. Do szycia. Porządna. Szyje świetnie! Ale wyglądała...
tak: http://49.img.avito.st/1280x960/1357480549.jpg.




Ale wiecie co?
Mimo że wygląd się zmienił - no nie da się ukryć, zmienił się - i późniejsze modele miały nawet napęd elektryczny (BTW w korbkę na prąd zaopatrzone bywały już egzemplarze z lat siedemdziesiątych... XIX stulecia! A samą maszynę wynaleziono w 1850 r.) - to przedwojenna instrukcja obsługi pasuje do wszystkich mechanicznych modeli Singera-PMZ-Singera produkowanych niemal do rozpadu ZSRR, niezależnie od napędu...


środa, 16 września 2015

Moskiewskie reministencje

Lubię jeździć po świecie i życie w Moskwie bardzo mi pod tym względem odpowiadało. Nie myślałam, że kiedykolwiek to napiszę, ale... stęskniłam się za lotniskami! Cały czas mam też wrażenie, że jestem w PL tylko tymczasowo, zwłaszcza że przyjęto mnie do programu zawodowych ekspatów i jeżdżę od czasu do czasu na różne rozmowy w sprawie innych cywilizacji...

Zapytałam Przelatka o odczucia w tej kwestii. Przelatek była wyjątkowo zgodna: mamo, ja cały czas jestem w Polsce na wakacjach, i już trochę nie mogę się doczekać, kiedy one się skończą i wrócimy do Moskwy albo gdzieś indziej. Wrócimy, mamo, gdzieś indziej, rozumiesz, nawet jeśli to nie będzie Rosja...

Rozumiem.

I z wielką przyjemnością odkrywam na półce lokalnego Kerfura twarogowe batoniki w polewie czekoladowej. Importujemy je z Litwy, w Rosji też jadałam litewskie, choć i lokalnych odmian było tam bez liku - to jeden z naszych ulubionych przysmaków, którego brak nam nieco doskwierał.

BTW
Hepi berzdej, brazer.

wtorek, 15 września 2015

Samokrytyka

zdjęcie z Internetu
- Mama mnie przeziębiła! - skarży się Przelatek Babci na skype.
- Mama cię pobiła? A za co? - dziwi się Babcia.
- No przecież ja mam bardzo grzeczne dziecko! - włączam się do rozmowy.
- Czy ja o czymś nie wiem? - Przelatek podejrzliwie patrzy na mój wystający brzuch (ach, ta fasolka na obiad... albo raczej te nadprogramowe 10 kg...).

poniedziałek, 14 września 2015

Lasy Miejskie

Trochę mnie zawsze śmieszyło to określenie: "Las Miejski". Chociaż jak inaczej nazwać laski Bielański, Bemowski, Kabacki i inne, otoczone przez bloki niemal ze wszystkich stron, z jedną zieloną granicą typu Kampinos czy Wisła, albo w ogóle bez takich granic...

A las miejski to bardzo fajna instytucja jest. Na przykład na takich Młocinach jest las. Taki normalny las, runo, poszycie, drzewa wysokie i tak dalej. I ścieżka edukacyjna. I ścieżka rekreacyjna i polany.
Pierwsza polana jest koło Makdonalda. I parkingu. Jest na niej plac zabaw i siłownia na otwartym powietrzu i kupa luda, okupująca wiaty po obwodzie polany. Ale wystarczy przejść ścieżką sto metrów dalej, i ma się małą polankę tylko dla siebie. Okopaną od strony lasu, z ławeczkami, schronieniem przed deszczem, kręgiem wyłożonym kamieniami i naszykowanym drewnem. Drewno jest naszykowane bez fanatyzmu - przywleczono ciągnikiem kilka czy kilkanaście młodych olch chyba, niezbyt grubych, zaopatrzonych w liście. Można cieńsze gałązki ułamać, a grubsze albo rąbać, jak ktoś ma siekierkę, albo zawlec na palenisko i przepalić w połowie, jak ktoś ma czas. Kratka grillowa z prętów zbrojeniowych robi wrażenie :D 

Radosną gromadą wybraliśmy się z sąsiadami na ognisko.
Dobrze, że mieliśmy harcerkę w składzie, bo jako jedyna miała przy sobie zapałki i finkę, żeby zaostrzyć patyki... i w sumie niemal jako jedyna umiała rozpalić ogień...




PS. Na Białołęce jest kilka miejsc, w których można rozpalić ognisko albo grilla. Właściwie wszystkie białołęckie parki dają taką możliwość, dla wielbicieli Królowej urządzono plażę z grillowiskiem. Poza płatnym Dzikim Zakątkiem nie ma jednak miejsc, w których oficjalnie wolno palić ogień w lesie w Choszczówce, Dworskiej, Dąbrówce czy na tarchomińskiej wydmie, o chronionym obszarze międzywala nie wspominając. A zielona Białołęka jest już naprawdę daleko... i nie jest tak bezpiecznie skomunikowana rowerowo z Tarchominem, jak lasy po drugiej stronie Wisły.


PS 2. Swoją drogą to przerażające. Banda 10-latków nie tylko nie była w stanie rozpalić ognia - oni nawet nie mieli pojęcia, jak się układa podstawowy, prosty stos. I niewiele ich to obchodziło...

piątek, 11 września 2015

Mon Coteau


Iza Lubomirska miała gust, miała rozmach i poczucie humoru, zapewne lubiła też gry słowne, skoro jedną ze swoich letnich rezydencji nazwała Mon Coteau, czyli niemalże... Mokotów. Bo w Mokotowie była, który wtedy, oczywiście, nie był żadną Warszawą, tylko wiochą na skarpie. Wiochy na skarpie były modne, sąsiedztwo było miłe (Królikarnia, Rozkosz, Natolin), wygodny, kameralny pałacyk zaprojektował Szreger, ogród - Zug. Jak się Izie zmarło, to pałacyk odziedziczyła z Tyszkiewiczów Potocka, secundo voto Dunin-Wąsowicz, która poprosiła Marconiego o odnowienie budynku zgodnie z ówczesną modą, romantycznie - neogotycko. Tak powstał znany dziś bardzo domek Mauretański, który zupełnie nieoczekiwanie wyskakuje przed solidnym wieżowcem z 1961 roku, mieszczącym słynne Cafe Mozaika z charakterystycznym neonem.


W miejscach, gdzie niegdyś były bagniste obszary Dzisiaj Sylwan i Flora swoje sypią dary, Wszędzie sztuczne tarasy, kaskady i domki, Dziwne płoty z dachówki, starych wież ułomki, Obfite drzew zamorskich rodziny się wznoszą;
Dziś Mokotów prawdziwą napawa rozkoszą

(J.L. Orański, 1826)


Jak się pani Wąsowiczowej chałupka znudziła, sprzedała ją w stanie mocno zużytym litografowi Szustrowi. Facet był zdolniacha, dorobił się fajnego majątku, miał pomysł na jego pomnażanie (park rozrywki Promenada), dbał o swój pokój wiekuisty (zbierał fundusze na kościół przy Dolnej) dziatkom swoim jednak nie do końca ufał, więc kupił sobie tytuł barona, żeby cała kasa trafiła w jedne ręce po jego śmierci. Nie na wiele to się jednak zdało, spadkobiercy posiadłość roztrwonili, i w 1944 ogień trawił już resztki, o które nikt nie dbał.
Zadbała władza ludowa. W latach sześćdziesiątych Jerzy Brabander odbudował pałacyk, w którym teraz mieści się Warszawskie Towarzystwo Muzyczne. I tu ciekawostka...

Jerzy miał syna, Piotra. Obecnie warszawskiego konserwatora zabytków.  Ludzie od zabytków chyba nie bardzo go lubią, bo wydał kilka kontrowersyjnych decyzji, chociaż z drugiej strony... chyba każda decyzja dotycząca Warszawy musi być kontrowersyjna. W Mieście tak doświadczonym każda stuletnia rudera zdaje się zabytkiem, a każdy plac od przedwojnia pusty - zabytkowym otoczeniem, mimo iż nie mają specjalnej wartości kulturowej czy artystycznej.
Mam tylko nadzieję, że Grancówka jednak zostanie odbudowana... 

czwartek, 10 września 2015

UWAGA UWAGA

Jeśli ktoś jest tak miły i mnie linkuje u siebie - zmienił się adres bloga. Nadal jest na blogspocie (który nadal wariuje), ale adres jest teraz taki:


środa, 9 września 2015

Na tyłach Puławskiej


Jeżdżenie na rowerze głównymi ulicami miasta jest nudne.
O wiele ciekawsze są różne zaułki z tyłu. Zawsze można trafić na coś, co kiedyś było fabryką albo fabryczką, na interesującą willę, na zrujnowaną doszczętnie kamienicę, jakiś napis na murze albo oryginalny bruk.
Postanowiłam sobie pojeździć na tyłach Puławskiej, po skarpie wiślanej. Zaczęłam od Łazienek, które żadną miarą do tyłów Puławskiej zaliczyć nie można :D, ale bardzo płynnie przeniosłam się, chwilami tylko unosząc głowę w niemym podziwie, przez Flory i skwer Szewczenki na Chocimską.
Pamiętam, że pewna znajoma Ukrainka bardzo się zdziwiła, widząc swojego Wielkiego Poetę na warszawskiej ulicy, nawet nie wiedziała, że kiedyś zwizytował Warszawę. Czasem warszawiacy ozdabiają Tarasa szalikami - podczas pomarańczowej rewolucji nosił pomarańczowy, teraz bywa, że ma swoje barwy narodowe.

Zaraz za skwerem rzuca się w oczy zamek. Taki najprawdziwszy zamek, przypominający nieco ten w Chocimiu, choć budynek frontowy ma styl "magistracki". To Państwowy Instytut Higieny - niezłą miał miejscówkę, tuż przy torach kolejki wilanowskiej i zajezdni tramwajowej (bo kolejka tędy jeździła do 1957, a na Woronicza z Chocimskiej tramwaje przeniosły się ok. 1955 r.), z tyłu za to miał pola. Bardzo trudno jest w necie znaleźć szczegóły - zamczysko powstało przed 1922 rokiem, budynek przy samej Chocimskiej w 1922 r., nie udało mi się sprawdzić, czy ta sama osoba je projektowała... Frontowy pasuje do PZH - surowy, prosty, zamek... ulica nazywała się Langerowska, może właśnie dzięki zamkowi nosi dzisiejszą nazwę?

Przy Chocimskiej w ogóle jest sporo fajnych willi i kamienic, i w okolicy - na Słonecznej, Willowej, Spacerowej - też. Pod numerem 5, tam gdzie dziś hematologia, mieściła się fabryka Fruzińskiego, głównego konkurenta Wedla w Warszawie.

Światło mi się kończyło, więc pomknęłam chyżo przez Morskie Oko i park Szustrów - gdzieś w międzyczasie zahaczyłam o ulicę Pogoda, przy której stoi fascynujący postrzelany budynek z wielgachną (załataną) wyrwą po dużym pocisku...

Potem, już prawie przy Wilanowskiej, znalazłam jakiś fajny bruk, a potem jeszcze tylko Żółta Karczma (nadal żółta, fakt, ale już dawno nie karczma, i w ogóle nie wyglądała na muzeum, tylko na prywatną posesję, zwłaszcza że obok stała taka sama żółta karczma-nie-karczma, może nowocześniejsza trochę) i zlazłam na stację Wilanowska, bo nie miałam swoich rowerowych światełek choinkowych, a ciemno się robiło coraz bardziej zdecydowanie... 

poniedziałek, 7 września 2015

Reichsstrasse, czyli ochockie Aleje


Cała południowa pierzeja Alei Jerozolimskich jest rozkoszna, a od ronda Dmowskiego do Placu Zawiszy jest rozkoszna szczególnie, bo w znacznej mierze oryginalna.

Trudno w to dziś uwierzyć, ale jakieś 100 lat temu (a już zwłaszcza 150 lat temu) to było totalne zadupie, gorsze chyba niż obecnie Białołęka :D Zaraz za szpitalem Dzieciątka Jezus i Filtrami było lotnisko, Grójecka była zabudowana niziutkimi drewniaczkami, zamiast Centralnego była komora celna i inne drewniane budynki zaplecza Dworca Wiedeńskiego (sam dworzec był mniej-więcej tam, gdzie dziś dworzec Śródmieście), na miejscu hotelu Polonia było gospodarstwo ogrodnicze braci Hosner. Tak, właściwie dopiero linia średnicowa pozwoliła się temu kawałeczkowi miasta rozwijać. Pod koniec XIX wieku, a jeszcze bardziej na przełomie XIX i XX powstały kamienice, mieszczące hotele i domy rozpusty, kantory, eleganckie lokale i tanie mieszkania na trzecim podwórku, co to nie wiadomo, czy już do Nowogrodzkiej, czy jeszcze do Alej przynależy. Na placu Zawiszy Warszawa się kończyła (rogatkami, rozebranymi, coby czołgom niemieckim było wygodniej się przemieszczać).

Ciut mniej niż sto lat temu powstał Dworzec Pocztowy i rozpoczęto budowę Centralnego, tfu, Głównego, który nawet został oddany do użytku, przynajmniej częściowo, przez Niemców w 1940. Oba były monumentalnymi modernistycznymi budynkami, i w modernizmie budowano też vis a vis, czyli właśnie na południowej pierzei, od Emilki do rogatek.

Sympatycznym wyjątkiem jest późnosecesyjna czy posecesyjna kamienica Stanisława Roskowskiego, z charakterystycznym murkiem, oddzielającym otwarte (w sensie, że bez frontowej kamienicy) podwórze od ulicy. Udało mi się wejść na podwórko nie całkiem legalnie (wykorzystuję zwykle wchodzących-wychodzących mieszkańców) i cyknąć parę fotek.

Podobno fenomenalne są wnętrza sąsiedniej kamienicy, Wojskowego Instytutu Geograficznego. Nadal jednak Instytut jest wojskowy, choć jakoś inaczej się nazywa, i nie byłam pewna, czy również i tam uda mi się wejść i cyknąć fotki :( Nawet nie próbowałam :( 


sobota, 5 września 2015

Golędzinów



Pojechałem na Golędzinów i zamarłem. Po wspaniałym, ostatnim skrawku dzikiej przyrody w Warszawie jeżdżą buldożery. Równają z ziemią wysoką trawę, w której regularnie widuje się bażanty, kuropatwy, lisy i dziki. Ten nadwiślański teren objęty jest zresztą ochroną w ramach programu Natura 2000. Są tutaj siedliska zagrożonych gatunków ptaków. Teoretycznie nie można więc w ten obszar ingerować. Wróciłem do domu i zacząłem szukać informacji o tym, co tam się odpierdala. Zamarłem po raz drugi. "Na Golędzinowie stanie eko-pawilon przypominający głaz polodowcowy. Obok pojawią się łąka, ekologiczny plac zabaw i zagroda dla zwierząt. Wszystko po to, by przybliżyć Wisłę warszawiakom. Inwestycja ma pochłonąć ok. 2 mln złotych i być gotowa w 2016 roku. (...) Przez łąkę będą przebiegać ścieżki przybierające kształt nurtu rzeki. - Projekt wpisuje się świetnie w to miejsce. Dokładnie na tej wysokości na rzece znajduje się naturalny próg z głazów. Chcieliśmy, aby pawilon był otwarty na rzekę. Jego konstrukcja to ukłon w stronę natury. - mówi Iwona Zwolińska, kierownik projektu Life+. Środki na budowę pochodzić będą z funduszy unijnych oraz Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska." Nie mam słów, by adekwatnie skomentować ten cyniczny, bezczelny bełkot. Czuję się, jakbym czytał reportaż Radziwinowicza czy innego Pomerantseva na temat wyczynów moskiewskich watażków. To jest ten kaliber przekrętu, serio. Pociesza mnie tylko fakt, że budują na terenach zalewowych. Mam nadzieję, że Wisła kiedyś wróci i spuści im tęgi wpierdol.

piątek, 4 września 2015

Geny a wychowanie

Na mojej ulubionej gazetowej ematce w jednej z dyskusji forumka Iwoniaw napisała tak:


Oczywiście, że dyskusje "geny czy wychowanie" oraz kwestia koncepcji "tabula rasa" nie są nowe, natomiast chodziło mi o to, że kiedyś, przynajmniej w środowisku, w którym ja się wychowałam i miałam okazję czynić jakiekolwiek obserwacje, ludzie oczywiście starali się zapewnić jak najlepsze warunki swoim dzieciom i oczywiście, że byli dumni i szczęśliwi, gdy dziecko "dobrze sobie radziło", ale jednocześnie nie uważali się w 100% odpowiedzialni za wszystko, co dziecko robi/czego nie robi. Jeśli postępowało właściwie, to często można było usłyszeć "bo to dobre/mądre/wrażliwe/samodzielne/odpowiedzialne dziecko", a jeśli nie - po prostu karali/wyrażali oburzenie i jeszcze często uważali, że na nich spadł dopust w równym stopniu, co na innych, mających jakieś zastrzeżenia do dziecka, ludzi. Tymczasem dzisiaj w tym samym środowisku widzę silny trend do poczuwania się do sprawstwa niemal wszystkiego związanego z dzieckiem i jakąś niewytłumaczalną dla mnie potrzebę hiperkontroli. Z jednej strony więc taki rodzic będzie miał skłonności, by robić za dziecko wszystko, nawet rzeczy, których absolutnie nie powinien (np. odrabiać jego prace domowe), z drugiej strony - jakikolwiek zarzut pod jego adresem traktuje bardzo osobiście - i to nie na zasadzie "jak oni mogą krytykować moje idealne dziecko", ale na zasadzie "jak oni mogą mnie krytykować". Drugą stroną tego medalu jest to, że kiedyś dziecko mogło być nieznośne/tępe/leniwe/aroganckie itd., a rodzic dawał sobie prawo do oczekiwania współczucia, że mu "się trafiło" coś podobnego - albo miał wybór, by bagatelizować sprawę, a dziś dziecko ma być idealne, bo inaczej to oznacza, że z rodzicem jest coś nie tak - albo się nie dość stara (czy wręcz w ogóle się nie stara), albo, co gorsza, wręcz pochwala takie zachowanie, gdyż wiadomo wszak, że inaczej dziecko by się tak nie zachowało. 

Tymczasem to nie jest oczywiście tak, że wychowanie nie ma wpływu - bo ma bardzo istotny, ale jakoś traci się powszechnie z oczu tę prawdę, że nawet najlepsze wychowanie nie daje gwarancji 100% efektów - tak, nawet jeśli rodzic naprawdę dał z siebie wszystko i nigdzie(!) nie popełniał błędów. 



Podpisuję się ręcami i nogamy. Zwłaszcza jako matka, która popełnia wiele błędów.

czwartek, 3 września 2015

DDR na Grocie :)

Dawno to było... przedawno.
Historyk, alias ojciec Przelatka, aka Odyniec, nie był wówczas ani historykiem, ani tym bardziej ojcem, tylko zwykłym licealistą, który na Młociny pomykał z Białołęki do szkoły. Mostu Północnego, tfu, Skłodowskiej nawet nie planowano, a budowę Grota sam osobiście pamiętał, frapowały go wówczas dźwigi i betoniarki. I Grotem właśnie pomykał, co, jak sam przyznaje, już 10 lat później było nie do pomyślenia, z powodu obłożenia jezdni i faktycznego braku chodnika.

A teraz Grot ma DDR!

Właściwie to ona całkiem dawno powstała, i choć wciąż niektóre znaki informujące o ścieżce rowerowej są zasłonięte czarnymi workami na śmieci, to od całkiem dawna jeżdżą nią ludzie. Fakt, że trzeba albo WIEDZIEĆ o przejściu pod mostem po wschodniej stronie Wisłostrady, albo nie bać się eksplorować, żeby wykorzystać DDR do przemieszczania się w kierunku Centrum.

Ścieżka rzecz bardzo cenna. Oczywiście, nie jest to piękna trasa z widoczkami, jak na pozbawionym znaczenia komunikacyjnego Świętokrzyskim. Nie jest to droga pod Gdańskim, wolna od towarzystwa jakichkolwiek aut. Bezpieczniejsza jest niż przejazd Poniatowskim, na którym ścieżek brak, czy Śląsko-Dąbrowskim, jak wyżej (aczkolwiek po tym ostatnim jeździ się wielce przyjemnie). Śmigające obok TIRy, autobusy i auta, nieoddzielone ekranami czy choćby torowiskiem, jak na Północnym, to wątpliwej jakości towarzystwo. Ale jest to realna możliwość przekroczenia Wisły w tym miejscu, ważnym logistycznie, bo zamykającym pętlę nadwiślańskich tras rowerowych, czyli cywilizowanej i głośnej drogi wzdłuż Wisłostrady i Czerniakowskiej i eko- dzikiego Szlaku Słonecznego po praskiej stronie.

środa, 2 września 2015

Wakacje z rodzicami...


No i skończyło się rumakowanie.
Końcówkę lata spędziliśmy na wspólnym urlopie. Prawdopodobnie będzie to jeden z ostatnich wspólnych wyjazdów wakacyjnych, bo mamy na stanie niemalże nastolatkę. A zwiedzanie obcych miast w jej wykonaniu wygląda jak na załączonym obrazku. Z komentarzem na Fejsie o mniej więcej takiej treści:
"Kiedy tata zobaczył katedrę, nastąpił straszny wykład na temat gotyku czy jak mu tam. Przez niego nie udało mi się dokończyć poziomu w grze".
Chyba że wybierzemy się na all inclusive z pięcioma basenami i innymi nastolatkami i będziemy planować urlopy wyłącznie pod dziecko, bo metody "jedna karuzela za jeden kościół" czy "lody za muzeum" przestały właśnie działać. 

Z drugiej strony, my jednak bardzo lubimy spędzać czas ze swoim dzieckiem. W jednej z miejscowości Ojciec Przelatka, alias Odyniec, udał się do parkomatu dopłacić za postój. Zostałyśmy z Przelatkiem na lokalnym ryneczku slow food, gdzie zauważyłyśmy kiełbasę z dzika.

- Zaraz, tu sprzedają kiełbasę z dzika... - zmartwiła się obłudnie Przelatek- a gdzie jest Tata?


wtorek, 1 września 2015

Postanowienia noworoczne

1. Zjadać tylko 5 posiłków dziennie, w tym śniadanie w domu.
2. Egzekwować postanowienia noworoczne Przelatka:
  • wychodzić z psem po lekcjach,
  • spędzać co najmniej pół godziny na dworze po lekcjach,
  • odrabiać CAŁĄ pracę domową przed 16.00,
  • sprzątać przed przyjściem matki z pracy.
3. Ograniczyć zajęcia dodatkowe Przelatka. Hmmm, angielski, harcerstwo, łucznictwo, break dance... a, co mi tam, wywalę wszystkie. Zwłaszcza że łucznictwo jest na Ursynowie, a na break dance trzeba przechodzić słabo oświetloną ulicę koło cmentarza :D
4. Nauczyć się grać na pianinie. No dobra, nauczyć się grać jeden utwór na pianinie. 45 taktów. Z podręcznika do 2 klasy PSM.  

Szkoła służy organizacji życia rodziców. Hough.




piątek, 21 sierpnia 2015

Kijem Wisły nie zawrócisz

nawet podczas suszy i rekordowego stanu 47 cm.

Podziwiając po drodze do pracy wiślane kamulce, które licznie wystają z płyciuchnej wody, tworząc malownicze wyspy, zapałałam nieprzemożną chęcią przejścia Królowej w bród. Bez powodzenia szukałam osoby do asekuracji, za mało znam wariatów, choć dochodziły mnie słuchy, że na wysokości Wału Zawadowskiego to "mój kolega przeszedł" i tak dalej. Któregoś razu jednak nie wytrzymałam i zeszłam z prawobrzeżnej ścieżki nad wodę. A raczej nad kamulce. Na wysokości KS Spójnia po drugiej stronie.

Myślicie, że byłam sama?
Ha! Wiślane brzegi w ogóle są dość zatłoczone, pamiętacie, jak wczesną wiosną usiłowałam znaleźć odosobnienie w krzaczkach i mi się nie udało? Ale ten akurat fragment Golędzinowskiego Szlaku Przyrodniczego zgromadził wyjątkowe tłumy. Ludzie Bezdomni szukali butelek. Ludzie Młodzi chodzili z wykrywaczami metali. Rowerzyści chodzili z rowerami. Wszyscy mieli podwinięte nogawki, sandały i kije.

Czym prędzej zaparkowałam swój pojazd przy malowniczym korzeniu, podwinęłam nogawki tak do połowy łydki i znalazłam odpowiednią gałąź. Gałąź była lekka i miała koniec okorowany dokładnie do wysokości moich dżinsów.  

Bez problemu pokonałam pierwsze kilkadziesiąt metrów, nie zamoczywszy stóp. Na wyłoniwszym się dnie Królowej ciężko jest znaleźć "piaaaasku białego wiślanego, piaaaasku", jest za to całe mnóstwo cegieł i innego gruzu wyraźnie budowlanego. Właściwie nie wiem, czy to cegły były, przypominały raczej betonowe bloczki, ale może były po prostu oblepione mułem, czy coś.

Z jednej łachy na drugą przeskoczyłam po wielgachnych otoczakach. Postałam chwilkę, sfotografowałam wyraźne koleiny po ciągniku, ciężarówce czy innej amfibii, i przymierzyłam się do kolejnej łachy. Kij twierdził, że dżinsów nie zamoczę.

I tak sobie wędrowałam tu i tam, aż doszłam mniej-więcej na środek Wisły. Wzdłuż warszawskiego brzegu sunęła majestatycznie na wiosłach policyjna motorówka. "Aha" - myślę sobie, "jak na wiosłach, to pewnie jest za płytko, żeby włączyć silnik... a z drugiej strony, jest wystarczająco głęboko, żeby ona jednak płynęła... a czy na pewno Wisłę wolno przekraczać pieszo?".

Spojrzałam na spieniony w tym miejscu nurt. Jak się pieni, to dobrze - płytko, znaczy. Z drugiej strony, wartko, znaczy. Zamachnęłam się kijem. Kij, owszem, nawet sięgnął dna, i nawet nie było ono, to dno, jakoś głęboko - może do kolan. Ale Królowej się nie spodobało dźganie kijem. Królowa postanowiła mi kij zabrać. Z trudem go jej wyrwałam, podziękowałam za ostrzeżenie i zawróciłam.

Bo, wicie rozumicie, jakbym ja była stukilowym osiłkiem, to może bym wlazła do Wisły i po kolana. Ale (prawie) eteryczna kobieta to jednak nie powinna się tam pchać. Bo Królowa, mimo że uschnięta, to jest silna. I mogłaby kobietę przewrócić. Kobiety nie lubią się toczyć w wodzie po cegłach. No way.


czwartek, 20 sierpnia 2015

Woody Allen i kamienie milowe

Kiedy wyjeżdżałam 6 lat temu do Moskwy, tuż przed zmianą pracy obejrzałam "Vicky Christina Barcelona". Uznałam, że to dobry znak, coś jak "ahoj, przygodo".
Przed powrotem do Polski oglądałam "Rzymskie wakacje", które mówiły o tym, że każda przygoda kiedyś się kończy - i że to w sumie dobrze.
"Nieracjonalny mężczyzna", którego teraz grają w kinach, to taka wariacja na temat "Zbrodni i kary" - tylko jakby Allen uważał, że Dostojewski trochę z karą przekombinował i należy to prościej rozwiązać. Piękna ekranizacja pierwszych rozdziałów książki i.... i dalej nic.
To co? Czeka mnie teraz nuda czy bezrobocie?

środa, 19 sierpnia 2015

Żoliborz Podoficerski

Ilekroć czekałam w porannym szczycie, aż uprzejmy policjant puści mój autobus z mostu Gdańskiego w Międzyparkową, tyle razy zastanawiałam się nad zaniedbanym budynkiem, przypominającym nieco szkołę, który miałam po prawej stronie, i nad zaokrąglonym w stylu lat trzydziestych blokiem po drugiej stronie torów. Obiecywałam sobie, że na pewno tu przyjadę na rowerze, przecież mam prawie po drodze, i że muszę, i w ogóle.
Ha! W końcu to zrobiłam. Nagroda nie kazała na siebie długo czekać, ten zapomniany zakątek Warszawy obfituje w bardzo interesujące miejsca.

Międzyparkowa, jak sama nazwa wskazuje, leży między parkami, otaczającymi forty Cytadeli. Bliżej Wisłostrady, za Zakroczymską, jest Fort Legionów z jakąś knajpą podobno, bliżej przejazdu nad torami - Fort Traugutta z międzyszkolnym ośrodkiem sportowym i takim bardziej ohydnym schroniskiem młodzieżowym, niezmiernie słabo reklamowanym, mieszczącym autokar dzieci w metalowych baraczkach-kontenerkach znanych z budów. A obok rzeczywiście znajdowała się szkoła. Kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze ulica Krajewskiego biegła pod torami kolei obwodowej i jeździły nią tramwaje. Teraz zostało tylko przejście podziemne, niezbyt zachęcające, którego zwiedzić nie mogłam ze względu na trwający remont torowiska nad nim.

Szkołę wybudowano na peryferiach ówczesnej Warszawy, najprawdopodobniej miała ona służyć podoficerskim dzieciom z osiedla pod Cytadelą, bo innych skupisk ludzkich w okolicy nie ma. Zbudowano ją w ramach wielkiego planu zwiększenia dostępności szkół powszechnych i ukończono ledwie trzy lata przed wojną. Projekt z jednej strony był typowy: "programowa" szkoła miała być TANIA, mieć 7-9 sal po 52 m2 każda (razy liczba szkół w budynku, bywały dwie i trzy i pięć nawet), salę do przyrody i do prac ręcznych, rekreacje, 60-metrowe mieszkanie dla kierownika, kawalerkę dla dozorcy, pokój nauczycielski, kancelarię, natryski, dożywialnię (czyli stołówkę) i OBOWIĄZKOWO - pokój lekarski. Sale gimnastyczne i boiska były przewidziane, ale w planach, kiedy już zostaną zaspokojone najpilniejsze potrzeby. Z drugiej strony, te typowe projekty realizowali naprawdę uznani architekci: w tym przypadku Gutt i Jankowski.

Powszechniak wyprowadził się z budynku dość szybko, potem przez wiele lat korzystało z niego LO im. Poniatowskiego, ale i ono się wyprowadziło w końcówce lat siedemdziesiątych, zapewne w przewidywaniu wyżu demograficznego - bo szkoła jest maleńka, choć salę gimnastyczną zyskała chyba jeszcze przed wojną.

Wojsko po drugiej stronie torów też się chyba wyprowadziło, a że budynki należą (należały?) do miasta i sporo jest (było?) mieszkań kwaterunkowych, to podobno niekiepska żulernia się tam pojawiła, fora internetowe mówią coś o grasujących rowerzystach-nudystach i niebezpieczeństwach, czyhających w parku w dawnej fosie. Nic nie wiedziałam o żulerni, spodobało mi się za to wiszące na sznurkach w podwórzu pranie, charakterystyczna szara cegiełka elewacji i małomiasteczkowy klimat. Gapiąc się na pastorały przy Dymińskiej i zastanawiając się nad ich oryginalnością, potknęłam się o betonową płytę, i nawet ją lekko sklęłam, nie podejrzewając, że depczę sklepienie Ringstandu. Oprócz Ringstandu były tam gdzieś (przed wojną) korty tenisowe i małe baseny w podwórzach. Bloki Wojskowego Funduszu Kwaterunkowego wyglądałyby zupełnie współcześnie, gdyby nie ta szara cegiełka. Ciekawe, jak się w nich mieszka, bo o standardzie moje źródła mówią niewiele. Wiem, że podoficer z rodziną mógł liczyć na 2-3 pokoje z kuchnią, piwnicą i stryszkiem, aczkolwiek podobno nie zawsze z łazienką (łazienki były wspólne, w suterenach), żonaty oficer rozbijał się na 90 metrach, a jak się dochrapał wyższej szarży, to i na 120 metrach i miał guziki do przywoływania pokojówki i grzejnik gazowy w łazience i gazową prasowalnicę. Istnieją też doniesienia o kominkach w mieszkaniach, nie wiem, na ile sprawdzone i aktualne współcześnie (może ktoś po prostu przerobił sobie piec kaflowy na kominek?).

Jak będę stara i bogata, to będę mieszkać na Żoliborzu albo na Ochocie. Może na ten kawałek Żoliborza nie muszę być aż tak śmierdząco bogata? A miejscówka idealna...


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Ребята, давайте жить дружно!

Być może ludzie mojego pokolenia pamiętają jeszcze radziecką kreskówkę o kocie Leopoldzie i dwóch wrednych myszach, miły odpowiednik Toma i Jerrego. Kot na końcu każdego odcinka proponuje życie w przyjaźni, a myszy w kolejnym znów robią z nim, co chcą.

Przyjazna koegzystencja to chyba to, co udało się osiągnąć na osiedlu akademickim "Przyjaźń" koło bemowskiego ratusza. A raczej ratusz jest koło osiedla, bo przecież wioska budowniczych Pałacu Kultury powstała duuuuuuużo wcześniej. I jest słodka.


Osiedle Przyjaźń to dzisiaj enklawa sielskości w środku miasta, jeszcze bardziej rajska, niż fińskie domki na Jazdowie. Część drewniaków zajmują studenci, podobno dzisiaj głównie z Grzegorzewskiej, chociaż kampus jest międzyuczelniany. Dawno, dawno temu, chyba jeszcze w licealnych czasach, pojechałam tam z kimś w gości i było pioruńsko zimno, a tubylcy używali elementów konstrukcyjnych akademika, tudzież stolarki budowlanej, do rozpalenia ognia. Zresztą, może to jakaś legenda miejska, która tak mi przemówiła do wyobraźni, że zdaje mi się, że byłam jej świadkiem... Inna legenda mówi, że w szafach były tajne wejścia pod podłogę, a w piwnicach działy się rzeczy wielkie: wygrywano i przegrywano fortuny i niewieście serca...


Studenckie baraczki przyjemnie współistnieją z jednorodzinnymi, również drewnianymi, domkami, otoczonymi zadbaną zielenią w stylu wiejskim - malwy i nieskoszona trawka. Budynek klubu przypomina trochę stodołowate miejsca zabaw, organizowanych w soboty we wsiach, do których jeździłam na wakacje, i pachnie starym drewnem. Zdaje się, że opary alkoholu nie są zbyt dobrym konserwantem, bo nikt nie chce podjąć się remontu, bez którego Karuzela wkrótce się zawali.
Kotłownia jest oczywiście murowana, zapewne obok jest (albo była) pralnia i łaźnia, a w Kolorado było kino. Porządna wioska musiała mieć też bibliotekę, i faktycznie - księgozbiór jest. Zajmuje tylko jeden domek (kiedyś były co najmniej dwa - osobno wypożyczalnia i czytelnia), ale wygląda tak samo, jak 60 lat temu.


Letnia wycieczka do "akademików na Jelonkach" to uczta dla wymęczonych miastem zmysłów. Dźwiękoszczelne ekrany chronią przed ulicznym zgiełkiem, słychać śmiech dzieciaków na placu zabaw, głośne oddechy ulicznych kalisteników na zewnętrznej siłowni, skrzypienie podłóg i bzyczenie pszczół. Ktoś brzdąka na gitarze Okudżawę. Sierpniowy żar leje się z nieba, ale w cieniu starych drzew nie jest aż tak dojmujący, jak w betonowym centrum Warszawy. Drzewa są wszędzie, mniejsze i większe, starsze i młodsze. Niewiele zapewne pamięta pierwszych cieśli osiedla - wtedy były tu sady, a  żywot śliw i jabłoni bywa krótki. Drzewa pachną. Pachnie nieskoszona trawa, wysoka mimo suszy, kwiaty, stare drewno, dym z kotłowni, książki w bibliotece, taki charakterystyczny, lekko kwaskowy zapach skansenu, ożywiony ponętną wonią grillowanej kiełbaski.


Studentów na Jelonkach coraz mniej - nie tylko, co byłoby oczywiste, w wakacje, ale po prostu zmieniły się oczekiwane przez nich warunki. Są jednak tacy, którzy celowo wybierają niedogodności "Przyjaźni" - osiedle to zawsze - od z posterunków zdjęcia wartowników, pilnujących budowniczych Pałacu, cieszyło się sławą osiedla wolnego - przynajmniej od surowych recepcjonistów, pilnujących liczby i składu mieszkańców...

sobota, 15 sierpnia 2015

Tam, gdzie fale radiowe pętle mają.

Jako że są wakacje, a ja jestem tymczasowo bezdzietna, jeżdżę sobie na rowerze nie do domu, a gdzie mnie oczy poniosą, czyli najczęściej tam, gdzie motyle nie dolatują, bo za krótko żyją, a fale radiowe pętle mają.


Interesowały mnie forty twierdzy Warszawa, i zaczęłam od najbliższych i najbardziej północnych - bielańskiego nie chciało mi się szukać, Wawrzyszew prawie objechałam z zewnątrz. Szeroko otwarta brama i opadnięta tablica "teren wojskowy - wstęp wzbroniony" zachęcały do eksploracji również w środku, ale dobroduszny strażnik zawołał za mną, że "panienko, tu nie wolno", i ta "panienka" ucieszyła mnie tak bardzo, że bez trudu przełknęłam gorycz odmowy.

Babice też sobie objechałam, zastanawiając się intensywnie nad nazwą - bo nazywa się też fortem Radiowo. Tam jest całkiem "teren wojskowy, wstęp wzbroniony", więc nawet nie próbowałam wjeżdżać do środka. I tak, zastanawiając się, dotarłam do fortu Blizne, opisanego znów jako "teren prywatny - wstęp wzbroniony", więc lekko zniechęcona zrobiłam sobie popas z kradzionymi niedojrzałymi jabłkami, legalnie zdobytą wodą z MPWiK i smartfonem. Bo dlaczego Radiowo, no?

I zamiast jechać w kierunku Chrzanowa, pomknęłam ulicą Fortową, a następnie Hubala-Dobrzańskiego ku granicom miasta, a nawet dalej, do tabliczki "Latchorzew". Przy tej tabliczce skręciłam w leśną ścieżkę i niemal natychmiast jęknęłam radośnie,  ujrzawszy betonowe coś i tablicę informacyjną.

Betonowe coś było podporą nogi masztu nadawczej Transatlantyckiej Stacji Radiotelegraficznej. W lesie Bemowskim takich podpór jest 39 (jedną wykopali), i do tego jeszcze resztki fundamentów różnych budynków, cewek, basenów chłodzących i innych takich (bardzo szczegółowo opisanych na stronie www.nadajnik-babice.pl), i trzy "czuwajki" (ja znalazłam dwie, ale nie chciało mi się szukać trzeciej), i kolce przeciwpancerne (też mi się ich nie chciało szukać), a sama ścieżka była techniczną drogą dla wartowników, których bagnety iskrzyły na niebiesko od silnego pola elektromagnetycznego...

Stację wybudowaliśmy sobie w 1923 roku i była prawdziwym majstersztykiem, dzięki któremu wygrywaliśmy większość europejskich przetargów na łączność międzykontynentalną. Miała dwie wielkie anteny rozwieszone na pięciu 126-metrowych słupach każda i emitowały superdługie fale, które umożliwiały np. Niemcom łączenie się z u-botami na Atlantyku w czasie okupacji. I ci sami Niemcy wysadzili stację tuż przed wyzwoleniem Warszawy, w 1945 r.

piątek, 14 sierpnia 2015

Czerwone szpilki

zdjęcie z internetu
Chodziły za mną od dawna. Nigdy takich nie miałam, a strasznie chciałam mieć - czerwone, błyszczące, lakierowane, na wysokim, cieniutkim obcasie.
I w końcu je sobie kupiłam.
I założyłam do pracy.
I wszyscy je zauważyli.
Kiedy się zdziwiłam, mój szef też się zdziwił:
"Zupełnie nie wiem, dlaczego ludzie zwracają na nie uwagę. Przecież są takie skromne i stonowane..." :D :D :D

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Uff, jak gorąco

Ostatnie kilka dni spędziłam w wodzie. Całe Boże dnie spędziłam w wodzie. Niezupełnie dobrowolnie, wolałabym częściowo w wodzie, a częściowo w cieniu, ale musiałam być w wodzie, bo Najlepszy Kumpel Przelatka (jedyny, który się akurat ostał w Warszawie w przerwie między wyjazdami wakacyjnymi) nabroił i dostał szlaban na wychodzenie. Podpadł mi tym straszliwie, choć nie mnie nabroił. Podpadł, bo tak to bym go zabrała i rozkoszowała się lekturą na leżaczku, a nie taplała w warszawskich basenach otwartych.
Jakby ktoś pytał, to zarówno Przelatek, jak i kumpel mają karty pływackie, a ja, hmmm, się nie topię przez parę minut. Więc jakby przyszło co do czego, to raczej oni mnie by ratowali, a nie odwrotnie.


Najpierw poszłyśmy najbliżej, czyli na Moczydło.
Moczydło to takie fajne, peerelowskie baseny, malowane olejno na niebiesko i żółto. Dziki tłum tam jest i najdrożsi są chyba w całej Warszawie, i żarcie w ichnim barku jest mocno takie sobie. Za to przebieralnie i łazienki są git, w każdym razie te przy boiskach, w tych drugich nie byłyśmy. I zjeżdżalnie są fajne.

Potem poszłyśmy na "basen z "Hecy na 14 fajerek", żeby było Wisłę widać". Hmmm, jak kręcono ten serial w roku pańskim 1978, to basen był w szczytowej formie. Dziś ma wodę "jak z Wisły", mętną i szarą, bardzo wolną kręconą zjeżdżalnię, jedną przebieralnię z dykty z reklamą popularnego napoju, bardzo śmierdzące toalety o zepsutych zamkach, i dwie knajpy - demokratyczną i drugą, ą ę stylizowaną na luz. W demokratycznej można sobie kupić piwko, albo nawet szota. Wisła słabo przebłyskuje za chaszczami, a po Wale Miedzeszyńskim śmigają auta, bziuuu, bziuuuu.
Ale za to ludzi było mało, a nawet bardzo mało, i wolno skakać do wody. W sensie, na bombę, na rybkę, na gwiazdę i tak dalej.

Potem pojechałyśmy na Szczęśliwice, zobaczyć, jak wygląda nowoczesność w domu i zagrodzie. Uuu, panie, pięknie wygląda. Zupełnie jak nasz domowy wzorzec z Serves, czyli basen w malutkim miasteczku na zachodzie Niemiec, który Historyk ujrzał po raz pierwszy w 1986 roku. Znaczy się, kwiatuszki rosną, woda jest przejrzysta i błękitna, są bicze wodne i piękna zjeżdżalnia, i śliczne szatnie i z szafkami, i toalety... nie, toalety pod koniec dnia już nie były takie śliczne. A w barku można kupić sałatki. I jogurty. I zupy. No, burgery też, ale przynajmniej jest jakiś wybór. I też wolno skakać. I ceny umiarkowane.
I, cholera, wszystkim się tam podoba, więc ludź na ludziu w tej wodzie siedzi. 

Na Inflanckiej było najbardziej super :) Prawie w ogóle nie ma ludzi. Legalna kąpiel w fontannie, która tam udaje brodziki dla dzieci (dorosłych też, w najgłębszej woda jest po pas). Olbrzymi teren z boiskiem do siatkówki plażowej. Genialny dojazd.

A może w tym sezonie uda mi się jeszcze na Corę i do Powsina? To wtedy będzie pełen przegląd warszawskich odkrytych pływalni.
Trochę mało, conie?

środa, 22 lipca 2015

W czasie deszczu dzieci też jeżdżą... po Mokotowie

Kiedy wyszłam z pracy, lunął deszcz. Mam na takie wypadki pelerynę, ale deszcz to deszcz, zwłaszcza taki lejący. Byłam jednak chwilowo bezdzietna, co oznaczało, że w domu - prócz obowiązków gospodarczych - nic na mnie nie czeka. A do domu jadę z pracy godzinę, więc i tak bym zmokła. Jak myślicie, co wygrało - Rakowiecka, czy pranie?

Rakowiecka to jest taka fajowska ulica na Mokotowie, wokół której znajduje się większość ważniejszych zabytków międzywojnia. Ciekawe, czy ktoś dziś zrozumie, czemu to ulica z Moskwy przez więzienie do pętli, albo czemu to jest najdłuższa ulica w Warszawie, chociaż ma tylko półtora kilometra.

Pamiętam dyskusję na uczelni po zburzeniu kina Moskwa i wybudowaniu centrum, które wyglądało jak "a pile of shit" - jak to napisał jeden z moich wykładowców w jednym z anglojęzycznych warszawskich czasopism. Pasowało mu kolorem i kształtem...

Przed I wojną Mokotów to letnisko było, mieszkało tam jakieś 28 tysięcy ludzi (przed drugą już 89 tysięcy). Na Rakowieckiej w ramach budynków murowanych to stał sierociniec dla dziewcząt Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Sierociniec mieścił później gimnazjum i szkołę, a potem znowu sierociniec, a teraz podobno znowu szkołę, tym razem muzyczną, będzie mieścić, jak już ją wyremontują generalnie. Na początku XX wieku obok sierocińca postawiono więzienie, takie na 800 osób, z trzema kaplicami na terenie: prawosławną, katolicką i żydowskim domem modlitw. Bardzo nowoczesne, jak na ówczesne warunki.

I to by było na tyle przed I wojną. A, przepraszam, jeszcze koszary, koszary musiały być, bo tam przecież pole marsowe było.

A jak w 1916 wszystko ruszyło, to hoho! W 1928 albo 29 rozpoczęła się budowa osiedla MSW Szare Domy, projektu Stefanowicza. Funkcjonalistyczne bloki, licowane szarą cegiełką, kryły zielone podwórze. W suterenach były pralnie, od frontu - od Rakowieckiej - sklepy i kawiarnio-stołówka, było też coś w rodzaju świetlicy, rano zajmowanej przez prywatną szkołę, prowadzoną przez spółdzielnię. W tym samym czasie powstała też większość pozostałych budynków po nieparzystej stronie ulicy. Parzystą zajmować miały uczelnie i instytucje, jak zresztą jest do tej pory. Wielka Różowa SGH też planowana była przed wojną, tyle że Witkiewicz-Koszczyc nie zdążył jej postawić. Niektórzy spierają się, że Wielka Różowa jest socrealistyczna, bo powstała w latach pięćdziesiątych, ale wydaje mi się, że budynek jest dość spójny ze zbudowanymi wcześniej Biblioteką i Pawilonem Doświadczalnym (aka Budynek A). Szukałam w różnych źródłach, ale Aula Spadochronowa w Wielkiej Różowej tak się nazywa chyba wyłącznie ze względu na kształt dachu...
Hipernowoczesny (nawet dziś, po przeszło pół wieku) żyletkowy Leykamowski Państwowy Instytut Geologiczny kryje (trzeba wjechać w Wiśniową) akademicki klasycyzm Lalewicza. Charakter pracy naukowej w ogóle wymaga spokoju, umożliwiającego skupienie myśli, różnorodność prac, które mają być wykonywane w P.I.G., prócz tego jeszcze - zupełnej izolacji poszczególnych pracowników-specjalistów. Lokal P.I.G. musiałby przeto być położony w miejscu zacisznem, z dala od wielkomiejskiego rozgwaru i hałasu ulicznego; musiałby on, dalej, składać się z kilkudziesięciu pokojów odosobnionych, łączących się ze sobą tylko za pomocą kurytarzy. - pisano prawie sto lat temu, kiedy ogłaszano konkurs na budynek i zastanawiano się nad lokalizacją. Tia, Rakowiecka zdecydowanie jest z dala od wielkomiejskiego rozgwaru... Zaraz po PIG (po tym starym, Lalewicza) tuż obok Brukalski stawia Sztab Generalny Wojska Polskiego, przykład "dojrzałego funkcjonalizmu opartego na klasycyzmie", jak piszą w mądrych artykułach po angielsku - bo po polsku figę z makiem się znajdzie o Rakowieckiej 4a. Te fajowskie wieżyczki z frapującymi płytami na elewacji to są klatki schodowe, tyle udało mi się ustalić.



Intensywny spacer uliczkami między Rakowiecką i Narbutta, czy nawet dalej, Dąbrowskiego, pozwala znaleźć nie tylko modernistyczne kamienice, ale i słodkie wille w sporych ogrodach.  Fajnym odkryciem była dla mnie zdecydowanie stuletnia kamienica przy Kazimierzowskiej 76a, w podwórku, przy ciągu garażowatych budynków kryjących m.in. centrum pomocy dla ofiar przemocy czy jakoś tak. Sama kamienica była (a może wciąż jest) siedzibą modnego miejsca dla dzieci, tego z gatunku eko-sreko-indywidualny rozwój blabla, ale wygląda przecudnie z wierzchu.

wtorek, 21 lipca 2015

Strach się bać

- Mamo, boję się obozu harcerskiego - jęczało moje dziecko już po rajdzie, kiedy wiedziała, jak wygląda wyjazd z harcerzami.
- Boję się, że będę płakać i wszyscy się będą ze mnie śmiać, albo że dostanę focha i znów czegoś nie osiągnę przez zachowanie, albo że tam będą osy!
- Mamo, a czy ja mogę tam nie jechać? Proooszę!

Obóz był już jednak opłacony i postawiłam sprawę twardo: masz jechać. Jeśli będzie bardzo ciężko, to cię zabierzemy.
Doniesienia z obozu są jednak optymistyczne.

- Mamo, zostawili nas w Gdańsku samych na grze miejskiej, tylko z zastępową, ona ma 12 lat, a my po 10. Nie boją się, że się zgubimy.
- Mamo, Ula szła w sandałach do tojki i rozwaliła palec o wystający pieniek. Teraz jej chłopak chodzi wszędzie z siekierką i karczuje te pieńki, i oni się nie boją mu dać tej siekierki, a ma 11 lat!
- Mamo, a tu są śmieszne kary, to nie są konsekwencje, tylko kary. Na przykład Zosia musi wszędzie chodzić z kijkiem, i spać z kijkiem, i na obiad, i do tojki. Ten kijek jest jej wzrostu, bo się sama przyznała, a gdyby się nie przyznała, to by miała taki cięższy i wyższy. Ona nawet ślub z tym kijkiem brała, wiesz, zrobiliśmy mu głowę z liści i założyliśmy mundur i perukę obrzędową. A najgorsza kara to jest ciężki alarm: musisz spakować wszystkie swoje rzeczy, nawet pryczówkę, i biegać z plecakiem dookoła obozu.
- Mamo, a na małe pióra to nie wolno jeść przez cały dzień, a potem trzeba na cały dzień iść do lasu i nikt nie może cię zobaczyć. I oni się nie boją, że zabłądzisz albo umrzesz z głodu!
- Mamo, dzięki temu, że mamy idealny porządek w namiocie, to codziennie dostajemy drewno i zbudowałyśmy już chatkę! Nauczyłam się składać mundur w kostkę i równo ścielić prycz!

- Mamo, najbardziej mi się podoba, że oni tu mają do nas zaufanie. Nie pilnują nas na każdym kroku. Możemy i musimy być samodzielni. Jeśli ktoś ma do ciebie zaufanie, to ty też wiesz, że dasz radę.
I wiesz, mamo, dni mijają tu strasznie szybko - ledwie się obudziłaś, już jest wieczór - ale wydaje mi się, jakbym była tu już z miesiąc...

poniedziałek, 20 lipca 2015

Akcja GTWB - Lubię, kiedy Warszawa... nie przyjmuje miasta do wiadomości.

Lubię kury na blokowiskach.
Lubię pszczoły, bobry i różne inne zwierzątka.
Lubię fińskie domki i miejsca zapomniane przez Boga i ludzi.






Takich miejsc - zapomnianych, a może tylko szerzej nieznanych - w których można się poczuć jak na letnisku, a nie w dwumilionowym mieście - jest w Warszawie bardzo dużo, i - wbrew pozorom - nie tylko na obrzeżach. Takim nienaruszonym pasem sielskości są tereny przygraniczne - mówię tu o granicy z 1916 roku. Za nimi wyrosły blokowiska, a stuletnie przedmieścia pozostały przedmiejskie, choć miasto pączkuje i rozbudowuje się za nimi.

Zemsta pociągów, czyli ja to mam bardzo dobre połączenie - cz. II

Spędziłam wspaniały dzień na obozie harcerskim. Zjadłyśmy wyśmienity obiad, Młoda pokazała mi podobóz, i sanitarki, i tojtojki (mamo, to są naprawdę fajne tojki, megaluksusowe i czyste w porównaniu do miejskich, ale latryna chyba byłaby lepsza), i kąpielisko, pilnowane przez rudego brodacza w kapeluszu, poszłyśmy na lody i w ogóle było super (mamo, naniosłaś igieł na moją prycz, zabieraj je stamtąd! Tu musi być idealny porządek!).

Zwiedziłam Koronowo, zaskoczona, że wzdłuż drogi nie ma chodnika, ale jest ścieżka rowerowa. Okazało się zresztą, że trasa z Bydgoszczy do Koronowa jest częścią międzynarodowego szlaku rowerowego z Calais do Sankt Petersburga i niemal na całej długości ma ścieżkę, a tam, gdzie nie ma, kierowcy są mili, uprzejmi i z wielkim szacunkiem traktują pedalarzy.

W doskonałym czasie (70 minut) pokonałam 25 km do Bydgoszczy. Mogłam połazić po Wyspie Młyńskiej i doskonale zrewitalizowanym Rynku, któremu fenomenalnie przysłużyła się likwidacja "kompleksu gastronomicznego Kaskada". Kupiłam świetne lody w cukierni Katarynka i w radosnym oczekiwaniu udałam się na dworzec.

Czy wspomniałam byłam w poprzednim poście, że w Bydgoszczy nie ma dworca? Nowy dworzec jest w budowie, stary dworzec jest w remoncie, a przejścia na perony są tymczasowe i polegają głównie na pokonywaniu wąskich i stromych schodów, co nie jest proste nawet BEZ roweru z obciążeniem. Udało mi się dojrzeć miłe dziewczyny w kamizelkach "IC - Informacja", które objaśniały, jak się w tym wszystkim poruszać, i wiedziały nawet o teoretycznym istnieniu SOKistów, którzy przeprowadzają przez tory osoby niepełnosprawne i na wózkach (więc może i mnie by przeprowadzili), ale... ale "dzisiaj ich nie widziałyśmy jeszcze" (a była godzina 16.00).

"Pociąg TLK Rej z Kołobrzegu (uuups - wiedziałam, co usłyszę) do Lublina przybędzie z opóźnieniem ok. 15 minut. Opóźnienie może ulec zmianie. Za opóźnienie podróżnych i oczekujących przepraszamy".

Kwadrans to luzik. Naprawdę. Spojrzałam na zestawienie wagonów, żeby wygodnie się ustawić w dobrym miejscu. Wagon dla rowerów ma nr 10. Ja mam bilet do wagonu 29. Którego nie ma w zestawieniu.

To był zonk nr 1. Ale taki mały zonk.
Następnie rozpoczęło się oberwanie chmury i pociąg zwiększył opóźnienie do 40 minut. I w końcu przyjechał.

  • Zonk nr 2. Skład w ogóle nie miał wagonu dla rowerów. Wagon 29 był zaraz za lokomotywą, ale, jak poinformowali mnie przez okno dobrzy ludzie, drzwi za lokomotywą, od tego przedsionku, gdzie ma stać rower, z prawej strony się zacięły (a peron był z prawej właśnie), a poza tym stoją tam już trzy rowery. Kierownik pociągu łaskawie zgodził się, żebym wlazła drugimi drzwiami (bo w ostatnim wagonie też stały trzy rowery), co nawet udało mi się zrobić.
  • Zonk nr 3. Ustawiłam jednoślad w przejściu, zastanowiłam się nawet, czy by go linką nie przypiąć, i spojrzałam w głąb korytarza. To znaczy chciałam spojrzeć w głąb korytarza, ale się nie dało, bo wszędzie stali ludzie. W przedziale, do którego miałam miejsce, siedziało, jak się potem okazało, dwoje staruszków i rodzina z malutkimi dziećmi. Bo miejscówki są obowiązkowe tylko z rowerami. Ciekawe, jak miałam im powiedzieć, że to MOJE miejsce jest, i że wypad na korytarz, proszę państwa...
  • Zonk nr 4. Stałam sobie grzecznie w przejściu koło kibla, przesuwając rower tam i z powrotem, w zależności od tego, czy ludzie chcieli skorzystać z toalety, czy przejść do kolejnego wagonu. Chodzili w tę i we w tę (wte i wewte?), bo im się nudziło, więc ja też miałam rozrywkę.
  • Zonk nr 5. We Włocławku na stacji nie było prądu. Tam też mieli oberwanie chmury, ludzie zdążyli na pociąg wyłącznie dlatego, że "opóźnienie wzrosło do 60 minut". Ale panie we Włocławku zamknęły po prostu kasy, nie wypisując kwitków o niemożności wystawienia biletu, więc konduktor był mocno wkurzony, że nie ma podstawy, żeby nie pobierać opłaty za wystawienie w pociągu. A ludzie byli wkurzeni, bo to przecież nie ich wina, że nie ma prądu...
  • Zonk nr 6. W Kutnie czekaliśmy 40 minut na inny skomunikowany pociąg, któremu na tory upadło drzewo. OK, sorry, taki mamy klimat. W Kutnie również zapach z kibla zrobił się nie do zniesienia, zwłaszcza że ludzie chodzili do niego na fajki. Mimo burzy, która szła przed nami, powietrze było ciężkie i duszne, poza tym w czasie jazdy nie da się w żaden sposób wywietrzyć przedsionka, nie ma tam otwieralnych okien.
  • Zonk nr 7. W Łowiczu do pociągu wskoczył wymięty WARSowiec. Spytał radośnie, czy się zmieści, odpowiedziano mu, że nie, więc najpierw wskoczył sam, a potem wciągnął swój wózek z kawą, uczynni ludzie, którzy zajmowali przedsionek wraz ze mną, "skompresowali się". WARSowiec rozejrzał się i stwierdził: "Pie...ę, nie robię. Ja mam teoretycznie zasuwać z tym wózkiem po korytarzu i sprzedawać kawę. Ale po pierwsze, nie będę ludziom po nogach jeździł, a po drugie, czekam na was drugą godzinę i przemokłem do suchej nitki, a wrzątek w termosie prawie wystygł". WARSowiec usiadł na drzwiach i usnął.
  • Zonk nr 8. W Niepokalanowie pociąg stanął na dobre. Nad Warszawą podobno skumulowały się trzy burze i system sterowania poszedł był się kochać. Przed nami stały cztery pociągi. Mieliśmy trzecią godzinę opóźnienia, i dzieci z "mojego" przedziału chyba miały już dość. W każdym razie zaczęły to okazywać.
Zapachu z toalety nie dało się już wytrzymać. Starsza pani lamentowała, że myślała, że to już Zachodnia, i przygotowała się do wysiadania, a teraz nie ma nawet jak wrócić do przedziału. Dzieci wyły. Coraz głośniej. Ludzie wędrowali do toalety (teoretycznie nieczynnej na stacji), do sąsiedniego wagonu i na zewnątrz. Tam. I z powrotem. Tam. I z powrotem. W pewnym momencie poczułam, że zaraz zmontuję sobie jakiegoś kałacha i powystrzelam całe towarzystwo.


"Uwaga podróżni! Pociąg Kolei Mazowieckich z Łowicza do Warszawy Wschodniej przybędzie z nieokreślonym opóźnieniem".


Wyszarpnęłam rower spomiędzy bagaży i wózka z kawą, wyrzuciłam go nieomal z wagonu i pojechałam, nie oglądając się za siebie. Na wysokości sanktuarium ogarnęłam się trochę, założyłam kask i światełka i po chwili namysłu zadzwoniłam do męża, żeby wyjechał mi samochodem na spotkanie. Do Warszawy miałam wszak 40 kilometrów, a była 22.30...
  • Zonk pozytywny: z Niepokalanowa do DK92 i potem prawie na całej długości DK92 prowadzi ścieżka rowerowa. Pięć kilometrów przed Błoniami jest nawet oświetlona. Tam, gdzie nie ma ścieżki, jest bardzo szerokie asfaltowe pobocze.
Wnioski:
Teoretycznie wyprawa była przygotowana dobrze. Praktycznie: nie należy wierzyć gugiel nawigacji i nigdy, ale to przenigdy nie należy wierzyć spółce PKP IC. W każdym razie nie do końca. Należało sobie przedłużyć weekend o jeden dzień i wracać pustym składem w poniedziałek...

Zemsta pociągów, czyli ja to mam bardzo dobre połączenie - cz. I

Czy ja coś pisałam w poprzednim poście o podkładaniu ładunków pod skład IC, nocujący na Grochowie?
No to dostałam za swoje.
Oj, dostałam.

Pojechałam do środka niczego, znaczy 20 km od Bydgoszczy, na oficjalne odwiedziny na obóz harcerski. Pech chciał, że nie mogłam jechać samochodem - ani swoim, ani znajomych rodziców z drużyny. Postanowiłam - skoro nie udało mi się w tym roku wybrać "zieloną siódemką" nad morze - dokonać małego sprawdzenia swoich możliwości i pokonać te 20 km na rowerze, z sakwami, namiotem i w ogóle. Plan był prosty - Kujawiakiem do Bydgoszczy, nocleg w stanicy PTTK w Janowie (10 km od dworca, 35 minut), tak, żeby się wyspać i około 10 pojawić się wraz z innymi rodzicami na obozie.
 

  • Zonk nr 1. Na stronie PKP IC nie można kupić biletu na rower. Byłam za leniwa, żeby jechać specjalnie na stację dzień wcześniej, więc musiałam odstać swoje w kolejce na Centralnym.
  • Zonk nr 2. Jeśli się kupuje bilet na rower, niezbędna jest rezerwacja miejsca siedzącego. Na 40 minut przed odjazdem pociągu w Kujawiaku miejsc już nie było, musiałam kupić bilet na kolejny pociąg, na szczęście tylko 50 minut później. Mieściłam się jednak jeszcze w czasie - wg rozkładu miałam przyjechać sporo przed zachodem słońca.
  • Zonk nr 3. W Wieniawskim wagon nr 10 miał być specjalnym wagonem rowerowym, i to do niego dostałam miejscówkę. Niestety, specjalnym wagonem rowerowym był nr 9, a mój rower stał sobie samotnie na końcu składu, a ja biegałam do niego co chwilę patrzeć, czy się był nie przewrócił i nie tarasuje dostępu do toalety i drzwi wyjściowych.

Pociąg był się spóźnił do Bydgoszczy, nie chciałam też ryzykować braku miejsc w drodze powrotnej, odstałam wiec kilkanaście minut w kolejce do kasy w Bydgoszczy (pamiętacie? nie da się kupić biletu na rower poza kasą, np. w automacie). Kiedy wyruszyłam w drogę, było już mocno po zachodzie, szlak biegł jednak ścieżką rowerową i uliczkami osiedlowymi, a ja świeciłam się jak choinka wielkanocna dzięki kamizelce odblaskowej, opaskom led na rękach i nogach i milionie dodatkowych lampek, oprócz tych, co mam na stałe na wyposażeniu roweru. Miałam też nawigację.

  • Zonk nr 4. To, co według nawigacji było uliczką osiedlową, w rzeczywistości okazało się leśnym duktem (przegrodzonym biało-zielonym pasiastym szlabanem), nieutwardzonym. Dukt miał 1,6 km, a moja czołówka odbijała się w oczach zajęcy. Pamiętacie pochód wilków z Akademii Pana Kleksa, największą traumę waszego dzieciństwa? Bałam się tych zajęcy jak jasna cholera :D
  • Kolejna osiedlowa uliczka była uliczką. Brukowaną. Ostro w dół. A ja nie widziałam nawierzchni.
Stanica PTTK w Janowie jest przepięknie położona, widać to było nawet o 22.30, kiedy tam dotarłam. Moje zdanie z całą pewnością podzielali uczestnicy spływu kajakowego, którzy rozbili swoje namioty dookoła łodzi i opijali radośnie swój zachwyt, w chwilach zwątpienia udając się do stróża przybytku po browar spod lady. Stróż nie zauważył mojego przybycia, też bardzo lubił Brdę i browar.

Na wszelki wypadek rozbiłam namiot w pewnym oddaleniu od kajaków, pomiędzy cichą przyczepą kempingową i cichym igloo. Chociaż nie. Kiedy już podjęłam heroiczną decyzję o zakopaniu się w śpiwór z brudnymi zębami, z lewej strony dotarło do mnie gniewnie-proszące:
- Sławek, nie śpij na ławce, chodź do namiotu!
- Aale jaa wcaaale nie śpię!
- To chodź do namiotu!
Chyba udało jej się dobudzić Sławka, bo nagle stwierdził całkiem dziarsko:
- Dobra, to idziemy się ryćkać!
Protestowała trochę, ale w końcu chyba poszli się ryćkać, zagłuszając miłosne uściski disco-polo z samochodowego głośnika.
- Umc umc, kocham cię maaaała, umc umc, kocham cię caaałą, umc umc, umc umc, aaach, uuch, umc umc...
Piękna kołysanka.... 

Obudziły mnie już jednak ptaszęta. Wzięłam szczoteczkę i udałam się na poszukiwanie toalety. Znalazłam. Miała zieloną tabliczkę, informującą, że została odnowiona ze środków Ministerstwa Gospodarki. Ciekawe, ile lat miała ta tabliczka... Kurek od prysznica został mi w ręce, ale te przy umywalkach działały, i znalazłam nawet umywalkę, w której sprawny był również odpływ. W miarę odświeżona postanowiłam przyjrzeć się zakolu Brdy o poranku i z pewnym zdziwieniem zauważyłam stróża, który zbierał porozrzucane wiosła. Z nadzieją zapytałam go o prysznic.

- Prysznic? Dzisiaj nie będzie, za mało ludzi jest. Bo ja muszę 1500 litrów wody zagrzać.

Westchnęłam ciężko. Kempingowa kuchnia była znacznie bardziej obrzydliwa, niż łazienka, i w ogóle nie bardzo mi się tam podobało, uiściłam więc dychę opłaty za kawałek trawy z szyszkami i zwiałam stamtąd gdzie pieprz rośnie, to znaczy do Samociążka, będącego moim punktem docelowym, w którym jest wypasiony kemping z bardzo elegancką łazienką i doskonale zaopatrzony sklep z możliwością płacenia kartą.

Tym razem obyło się bez przygód.

piątek, 17 lipca 2015

Gdzie pociąg mówi dobranoc

O tym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi przeczytałam na Gazecie.pl, i, oczywiście, zafascynowało mnie natychmiast. Po pierwsze, lubię pociągi, a tam jest duuuuużo pociągów. Po drugie, czytuję blog ewkratkę, i chciałam się dowiedzieć, gdzie to dokładnie jest. Po trzecie, uwielbiam odkrywać miejsca przez Boga i ludzi zapomniane, bo Słoik Warszawski stawia sobie za cel poznać Stolycę lepiej, niż przeciętny Warszawiak ją zna. 

Duuuuuużo pociągów ma swoją sypialnię w wagonowni Grochów. Cudowne miejsce, prawie niestrzeżone, można sobie wejść i z okazji końca Ramadanu założyć jakiś miły ładunek pod skład Intercity. Kilometry torów, gęstwina torów, czułam się jak liliput wśród elementów olbrzymiej kolekcjonerskiej kolejki, mniam. Dojrzałam z daleka przedwojenną elektrowozownię, ale byłam właśnie na środku przejazdu kolejowego przy stacji Olszynka Grochowska i nie był to dobry moment na wyciąganie aparatu z plecaka :(

Ulica brukowana trylinką, położoną chyba w 1956 roku (spod trylinki czasami wyzierają oryginalne bruki kamienne). W 1956 puszczono autobus po Chłopickiego (przed wojną - pierwszą - zwaną Liwską), autobusom zwykle trylinkowało się pętle na zadupiach, do jakich te okolice niewątpliwie należą. W każdym razie miejscami trylinka wygląda na bardzo starą. Albo bardzo złej jakości...

Trzy bloki pośrodku niczego (między torami, znaczy), jeden podobno był dla policjantów, pozostałe socjalne. Osiedle Dudziarska zamieniło się chyba w getto, w pobliżu (nie wjechałam na teren osiedla) widziałam wyłącznie ludzi doświadczonych przez los, że się tak eufemistycznie wyrażę. Tym bardziej zaskakuje siedziba teatru, położona tuż obok. Teatr zorganizował wspólnie z sąsiadami plażę Kozia Górka, która istnieje od miesiąca, i nie widać na niej żadnych śladów żerowania istot ludzkich: tylko piasek, ławka, fajne malunki na okalających teren ruinkach, krąg ogniska. Albo teatr sprząta, albo istoty ludzkie, albo... nikt tam nie chodzi? Byczyłam się tam dobre pół godziny, i nikt nie zakłócił mojej samotności.

Więzienie wybudowano na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, jako źródło taniej siły roboczej dla kolejarzy. Z taniej siły chyba niewiele wyszło, ale miejsce na areszt - pośrodku niczego - jest przednie. Z ulicy wygląda to na maleńki, kameralny ośrodek (i ta strzałka na "Tani Hostel", czy jakoś tak, wskazująca prościutko na bramę główną), ale przebywa tam ponad 700 skazanych i osadzonych! Dopiero na gugielmapie dojrzałam starsze budynki, które kryją się za frontowym.

A potem przejechałam sobie na Kozią Górkę Kawęczyńską... ale to już temat na inną historię.


wtorek, 14 lipca 2015

Tajemniczy dworek

Właściwie to wszyscy o tym dworku wiedzą. Ale wcale nie jest łatwo go zobaczyć, może w zimie, jeśli ktoś wie, gdzie go szukać, to coś dojrzy. Bo latem nawet nie ma go jak sfocić.
 
Dworek jest skromniutki - niby klasycystyczny, i ma dwie oficyny-służbówki, takie żółciutkie z białym, ale nawet ryzalitu z kolumnami nie ma. Lubił go książe Konstanty, cisza, spokój, nikt ci nagle nie każe niczego podpisywać, jak w Belwederze, do którego bez przerwy ktoś z miasta przyjeżdżał. Potem nikt go za bardzo nie lubił - zrobiono tu coś w rodzaju hotelu oficerskiego, później wręcz świetlicę dla dzieci, potem przekazano budynek wytwórni filmowej na Chełmskiej, która urządziła w nim mieszkania pracownicze, z czasem zmieniające się w slumsy. Wytwórnia odgodziła pałacyk od przyległego parku wysokim żelaznym płotem, a nowy dzierżawca (Lewiatan) na wysokości budynku gęsto obsadził płot zielenią, skutecznie zasłaniając widok i zapewniając sobie prywatność. Parkują tam niezłe bryki, a w necie można czasem znaleźć o luksusowym biurze do wynajęcia pod tym adresem.
 
A pomyśleć tylko, że stosunkowo niedawno tuż obok mieścił się Pryjut, czyli coś w rodzaju dość paskudnego domu dziecka... A w parku był lunapar, znaczy karuzele, tancbuda, i bawiły się czerniakowskie chłopaki. Mimo eleganckich ławeczek i wygracowanych alejek nadal dość mocno czuje się w tym miejscu genius loci, jak i w całej okolicy, zresztą. Legionistyczno-mokotowsko-czerniakowskie trafaretowe symbole patriotyczne "zdobią" każdy dosłownie budynek w okolicy.
 
 

niedziela, 12 lipca 2015

Sotka

Prawdopodobnie pierwsze grodzone osiedle w Warszawie powstało jakoś razem ze mną - w latach 1977-1978. Dla pracowników ambasady ZSRR.
Ja się jeszcze jako-tako trzymam, osiedle zaś (dokładniej - dwa bloki, parterowa przybudówka i dziedziniec) straszy wybitymi szybami, za którymi wprawne oko dojrzy jakieś resztki mebli czy lamp. Bardzo atrakcyjna działka przy Sobieskiego 100 jest przedmiotem sporu dyplomatycznego, w który się wgłębiać nie będę, i jest solidnie chroniona - amatorzy zwiedzania pustostanów wysoko sobie cenią jej zdobycie.
Być może jednak wcale nie jest to pustostan - legenda miejska głosi, że w "Szpiegowcu" działa nieoficjalny Klub 100, czyli "Sotka", w którym można się bawić po poręczeniu pracownika rosyjskiej placówki.
W każdym razie sprawia wrażenie bardzo niedostępnego - otoczone jest fosą-stawem, murem przybudówki, chronione wysokim płotem z opadającym już drutem kolczastym. Prawdziwa twierdza - przy czym kawał całkiem niezłej architektury (Sembrat i Nowak).
 
Trafiłam tam przy okazji szukania dworku sieleckiego - o nim będzie za chwilę...

piątek, 10 lipca 2015

Miasto-ogród

Koncepcję miasta-ogrodu w 1898 roku opublikował Ebenezer Howard, stenotypista parlamentarny, któremu się nudziło na posiedzeniach, więc mechanicznie zapisując ich przebieg marzył o idealnym miejscu do mieszkania. Marzenia opisał, i okazało się, że nie on jeden snuł takie słoicze wizje własnego domku w ciszy i zieleni, w okolicy przyjaznej dla ludzi. Zwłaszcza, że miasto jako takie pod koniec XIX wieku zdecydowanie nie było miejscem miłym, brakowało w nim drzew, świeżego powietrza i światła. Utopia Howarda była tak atrakcyjna, że znalazła realizatorów na całym świecie, również w świeżo wyzwolonej Polsce, także w świeżo poszerzonej Warszawie.
 
Na zamówienie deweloperów-właścicieli, panów Tarnowskiego i Sobańskiego, przedstawicieli znakomitych rodów, architekci Sosnowski i Jawornicki przedłożyli koncepcję urbanistyczno-architektoniczną, która miała zrealizować spółka "Miasto-Ogród Czerniaków".
W sumie nawet im się udało.
I mimo błędów i wypaczeń efekt widoczny jest do dziś. Tyle że miasto-ogród Czerniaków leży na Sadybie.
 
Czarowne to miejsce, wymieszane, prawdziwa sałatka warzywna. Miałam napisać tygiel, ale w tyglu składniki się łączą, w sałatce pozostają osobno, lekko scalone majonezem, w tym wypadku majonezem romantycznych latarni gazowych, ogrodów i cichych, spokojnych uliczek. Zielona, Kuracyjna, Jeziorna, Jodłowa... fajne nazwy, co?
 
Obok siebie stoją dworki (pierwotna koncepcja zakładała "polski styl XVIII/XIX w.") i modernistyczne (czyt. znacznie tańsze w wykonaniu) wille, a nawet zupełnie współczesne domy, obok siebie mieszka czerniakowska ferajna i grecki ambasador, w jednym ogródku eleganckie panie w kapeluszach sączą szampana i rozmawiają po angielsku, w sąsiednim dwóch gości o nagich torsach grilluje kiełbasę, popijając ją Warką Strong i dla odmiany stosując łacinę. Tę nienadającą się do publikacji. 
 
Wszyscy zaś ciągną w upalne lipcowe dni na plażę, która jest, o dziwo, czysta, strzeżona i w miarę kulturalna. Od tej pod mostem Poniatowskiego odróżnia ją całkowity brak lansu, dużo skromniejsze rozmiary i możliwość kąpieli bez narażania życia i zdrowia. Jeziorko Czerniakowskie wysycha, ale wciąż jest tam gdzie popływać, i wciąż jest tam trochę dzikiej zwierzyny do postraszenia.
 
Klymaty, panie.

czwartek, 9 lipca 2015

Największe odkrycie 2015 r.

Pewien znajomy czerniakowski legionista zachwycał się ostatnio weekendem nad wodą. Weekend był gorący, więc spędzenie go nad wodą było pomysłem ze wszech miar rozsądnym. Legionista, jako lokalny patriota, reklamował Jeziorko Czerniakowskie.
 
Obejrzałam sobie plan Warszawy, skojarzyłam Jeziorko ze szlakiem latarni gazowych, przypomniałam sobie o mieście-ogrodzie i zaplanowałam wycieczkę. Wycieczka odbywała się w dzień upalny (wszak jadę się kąpać) i bezdzietny, w związku z czym wybierałam drogę nie najszybszą, ale najbardziej zadrzewioną i najmniej samochodową. Skręciłam ze św. Bonifacego w jakieś osiedle domków jednorodzinnych, dojrzałam jakąś starą szkołę (przesympatyczna, uwielbiam stare szkoły z dziedzińcem utworzonym przez boczne skrzydła, ze spadzistym dachem krytym ceramiczną dachówką), a za nią park i fosę. Zorientowałam się, że musi to być jeden z warszawskich fortów, i minęłabym go dość obojętnie, gdyby nie jakiś błysk po drugiej stronie zarośniętego tatarakiem zbiornika.
 
Błysk mnie zainteresował. Po chamsku wjechałam na trwanik, wgapiając się w przeciwległy brzeg.
Od nadtłuczonego reflektora odbijało się słońce. Reflektor przynależał do... katiuszy, czyli wyrzutni rakietowej BM-ileś tam.
 
Błyskawicznie objechałam mur i znalazłam się przed furtką, niezbyt gorliwie strzeżoną przez prywatnego wartownika. Powiedział, że to muzeum (www), albo lepiej muzeum (FB), i że wstęp wolny. Skorzystałam skwapliwie z udostępnionego mi stojaka-wyrwikółka i ze zdumieniem wpatrywałam się w rząd czołgów i innych dział samojezdnych (jako blondynka nie odróżniam jednego od drugiego). A potem - z jeszcze większym zdumieniem - w stacje radiolokacyjne, różne zestawy przypominające nieco "Grady" i "Buki", małe, zręczne myśliwce, rakiety, śmigłowce i działka przeciwlotnicze. Mówiąc wprost, opadła mi szczęka.
 
Dlaczego ja NIC o tym nie wiedziałam????? Nawet na Noc Muzeów to miejsce jakoś nie było specjalnie reklamowane - ani jako rzadkie, ani jako unikatowe, ani jako otwierane tylko na Noc, ani ze specjalnymi atrakcjami... A atrakcje były...
 
W każdym razie BARDZO GORĄCO POLECAM. 

środa, 8 lipca 2015

Pole Mokotowskie

Pole Mokotowskie jest jedno! - grzmią varsavianiści i warszawiacy. - Jedno jest, a "pola" to słoiki tylko mówią! Jedno jest pole, bo to pole marsowe było, czyli do przeglądu wojsk służące, a potem wyścigi i lotnisko i takie tam, i potem dopiero park, i to jest jedno pole!

A pola są dwa :) Znaczy parki są dwa. Po wschodniej i zachodniej części al. Niepodległości. I ten zachodni, tam gdzie jest Bolek, i Lolek, i staw, i pomnik psa, to się w ogóle nazywa park im. J. Piłsudskiego, a nie żadne Pole Mokotowskie, hehe. A gdyby nie wojna, to by go w ogóle nie było, bo miała być super dzielnica Piłsudskiego, zabudowana funkcjonalnie (vide gmachy przy Chałubińskiego), nowocześnie i z rozmachem. Trochę zabudowano (teren ciągnął się niemal od dzisiejszej Nowowiejskiej aż do Pasteura), o resztę (np. tereny KS Warszawianka, obecnie KS Skra) deweloperzy toczą boje z miastem i jego mieszkańcami, wierzącymi w teorię klinów napowietrzających czy po prostu łaknących zieleni. A na miejscu koni nadal cwałują konie, tyle że zamiast lekkich dżokejów niosą zbrojnych, a zamiast murawy pod kopytami mają słup. Ten od pomnika Tysiąclecia Jazdy Polskiej.

Mnie jednak bardziej zaciekawiła wschodnia strona, a dokładniej okolice za Stodołą, które de facto Polem Mokotowskim już nie są, tylko "terenami Politechniki Warszawskiej, osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Tablica wzbraniająca kiwała się na siatce, obok której było szerokie przejście, pozbawione jakiejkolwiek furtki. Za nim zaś znajdował się... stadion. No, ex-stadion. Jeden z pierwszych wybudowanych po wojnie, już w 1948 roku, całkowicie w czynie społecznym, dla KS Syrena (aczkolwiek zaprojektowany został, również ku chwale Ojczyzny zresztą, przez zawodowca). Podobno było tam wcześniej boisko podchorążych lotnictwa, ale nie mogłam się tego doszukać na ortofotomapach. Dziś, jak mówi arcyciekawa stronka na ten temat, stadion "przypomina raczej klepisko prowincjonalnej szkoły podstawowej, niż obiekt sportowy jednej z najznakomitszych uczelni w stolicy europejskiego kraju". Można się jednak doszukać jakichś resztek jego dawnej świetności, jeśli uważnie poszperać i użyć nieco wyobraźni.

Mam chytry plan na SGH, SGGW, Rakowiecką i w ogóle Mokotów :)



wtorek, 7 lipca 2015

Wolność rządzi!

- Dziecko, ty już do piątej klasy zdałaś? Stara dupa jesteś! - dziwiłam się, oglądając świadectwo.
- Zaraz, zaraz, ja mam 10 lat, a ty 37, to kto tu jest stara dupa? - rezolutnie spytało dziecko.

Dziecko wyjechało na wakacje.
- Mamusiu, a spakowałaś mi legitymację do wątróbki? - spytało w nocy poprzedzającej wyjazd. Przez chwilę zastanawiałam się, o co jej chodzi, aż w końcu przytaknęłam: - tak, jest w nerce, w środkowej kieszonce.

Dziecko wyjechało na wakacje.
Na dworcu tłum rozemocjonowanych rodziców pukał w szyby pociągu, przesyłając ostatnie buziaczki. Mamy płakały rzewnymi łzami, ojcowie przepychali się przy oknach. Błyszczące Pendolino opuściło peron. Rodzice otarli łzy, przybili sobie piątki i zaczęli się jakoś tak nieśmiało zastanawiać: to co? imprezka?

Dziecko wyjechało na wakacje.
- Mamusiu, a co to znaczy, że Grecja zbankrutuje? - pytało dziecko jeszcze przed referendum. Wyrzeźbiłam jakąś odpowiedź dotyczącą zbyt wysokich pożyczek i życia ponad stan, a także zaczęłam snuć wizje wypłat dla pracowników w marmurze i fecie.
 - Hmmm. Wypłata w serze, ok, przynajmniej będą mieli co jeść, ale podatki też płacą serem? Wiesz co? Ja myślę, że oni powinni wyjść ze strefy euro, wprowadzić jakąś własną walutę, i na początek stworzyć takie targi barterowe, wiesz, jak w dawnych czasach.

Dziecko wyjechało na wakacje dokładnie trzy godziny temu, a ja już do niej tęsknię!
A jednocześnie potwornie boję się telefonu pt. "mamo, zabierz mnie stąd". Bo poprzednie wyjazdy w taką rozpacz obfitowały. Więc na wszelki wypadek nie marzę o nieskrępowanych wyprawach, planuję najbliższe godziny jedynie, ufając, że dziecię dorosło, dojrzało, usamodzielniło się... a może nie?

Dziecko wyjechało na wakacje...