sobota, 28 lutego 2015

Muzeum Gazownictwa

Jeśli macie dzieci szkolne, to namówicie wychowawcę na wycieczkę do muzeum gazownictwa, weźcie urlop w robocie i zapiszcie się na opiekuna. Ta skomplikowana operacja jest przydatna, albowiem ponieważ muzeum jest czynne od 9 do 14 od poniedziałku do piątku czy jakoś tak, w każdym razie o porze całkowicie uniemożliwiającej zwiedzanie go przez biurowy plankton.

A warto.
Bardzo warto.
Bardzo bardzo warto.



Popatrzcie sami.




piątek, 27 lutego 2015

Wiosna idzie.

Tydzień temu na Kamionku sfotografowałam kwitnącą leszczynę i Bardzo Zieloną Trawę.
W ramach szkolnego projektu Młoda obserwuje magnolie na naszym podwórku. Mają pąki po zbóju. I forsycja też ma pąki.
Wczoraj jakieś ptaszę świergotało radośnie na parapecie pracowego okna. Nie widzieliśmy ptaszęcia i jako typowe mieszczuchy wymienialiśmy jedyne znane nam okazy ćwierkające, zastanawiając się, czy to słowik, czy skowronek - choć prawdopodobnie była to po prostu bogatka.


Na wiosnę odczuwam zwykle znaczną potrzebę zmian. Wtedy radykalnie farbuję włosy albo je obcinam. Parę tygodni temu faktycznie, poprawiłam kolor, ale nie było to działanie zdecydowane.
Moja potrzeba zmian jest bliżej niezidentyfikowana. Trudno mi wyjaśnić, czego ja tak naprawdę chcę, bo sama nie wiem. Nie spotyka się to ze zrozumieniem otoczenia, czy też specjalistów od zmian, np. fryzjerów.


Wczoraj trafiłam na kogoś, kto dobrze wiedział, o co mi chodzi.
Odbierałam po raz kolejny rower z serwisu (chyba nie polecam serwisu - banalna wymiana dętki wymagała kilkakrotnych wizyt, bo serwis nie dopatrzył czegoś) - i zanim zaszłam do warsztatu, zajrzałam do salonu optycznego - moje stare okulary z sieciówki były już bardzo zniszczone.
Pani najpierw zabrała mój płaszcz, potem posadziła przy okrągłym stoliku ze świeczką, a dopiero potem zapytała, co mnie sprowadza. Wymamrotałam coś niewyraźnie, co optyk zrozumiała natychmiast:
- Aha! Chce pani coś zmienić w swoim życiu!
- Yhy! - spojrzałam na nią rozpromieniona.
- Dodać do niego koloru, zobaczyć je wyraźnie! - cieszyła się pani, podając mi kolejne oprawki, zupełnie inne od tych, które nosiłam do tej pory. Potem fachowo doradzała, w czym mnie widzi, a w czym nie, a kiedy nieśmiało oponowałam, że dress code, to przełamywała mój opór nieoczekiwanymi porównaniami...
- O, to może takie coś - proszę spojrzeć, jakie fascynujące wzorki na wewnętrznej stronie zauszników! Z zewnątrz nie widać, a mają w sobie coś! To jest, wie pani, jak seksowna bielizna pod pracowym garniturem. Niby nic, a czuje się pani superlaską!


Wyszłam z salonu z lżejszą kieszenią i lżejszym sercem.
Wiosna.

czwartek, 26 lutego 2015

Kolonia Wawelberga





To znowu kawałeczek Woli, której nie nadal nie ogarniam. Fajny kawałeczek.
3 kamienice, ufundowane przez Hipolita i Ludwikę Wawelbergów, miały stanowić tanie mieszkania robotnicze. Z tą taniością w dwóch pierwszych słabo wyszło (połowa mieszkań była dwupokojowa), więc trzecią zbudowano mniej "luksusową". Z luksusów - po pierwsze, murowany budynek w otoczeniu walących się chatynek. Murowany, z drewnianymi podłogami, szafami wnękowymi, spiżarkami w kuchni, i zsypem. Po drugie -na półpiętrach woda bieżąca, zlewy na pomyje i skanalizowane siusialnie. Po trzecie, szkoła z ochronką i łaźnia z pralnią w osobnych pawilonach. Po czwarte - budynek typu doświetlony blok, a nie kamienica z oficyną - niewiarygodne wprost w ówczesnych czasach marnotrawienie 2/3 powierzchni działki na drzewa i plac zabaw, zamiast wydzielenia kilkudziesięciu metrów kwadratowych na podwórko-studnię.
Nie wolno było pić, gościć sublokatorów, trzymać zwierząt...

We frontowej kamienicy były sklepy. Nadal jakieś są, a najsłynniejszym bodaj jest cukiernia Zagoździńskiego, czynna do ostatniego pączka. Cukiernia, istniejąca od 1925 roku w tym miejscu, wygrywa ostatnio konkursy tłustoczwartkowe, ale pączek, który mi się trafił przy fotografowaniu obiektu, wcale nie był taki rewelacyjny...

środa, 25 lutego 2015

Kwestie techniczne

Wiecie co?

Mam materiał na 30-35 nowych postów varsavianistycznych. Zapewne zauważyliście, że te o Warszawie ukazują się co dwa dni (publikuje je automat), a te bardziej osobiste - pomiędzy nimi. Jednakowoż wrzucanie w kwietniu czy w maju zdjęć, na których skrzy się śnieg nie odpowiada mojej idei bloga. Może poczekam z nimi do kolejnej zimy?

Ponieważ wyniki zamieszczonej niedawno ankiety jednoznacznie wskazywały, że część z Was przychodzi tu dla mnie, a nie dla Warszawy (bardzo mi miło!), to wyodrębniłam dwie etykiety, dzięki którym jednym kliknięciem oczyścicie widoczne dla Was posty z elementów przewodnickich, zostawiając sobie Przelatka, teatry, niektóre muzea, inne niż warszawskie miejsca i takie tam. Gdyby zaś nie obchodziła Was niezmierna mądrość Przelatka i moje zmagania z rzeczywistością, to klikacie drugą etykietę, i voila - cała (prawie cała) prywata zostaje ukryta.

Taka jestem mądra, hough.   

wtorek, 24 lutego 2015

Zły

Jeszcze tylko chwilkę można oglądać w Muzeum Literatury wystawę "Ulice Złego", oparte na książce Tyrmanda. A wystawa jest świetnie zrobiona, wędruje się uliczkami Warszawy, podziwia się budowę Pałacu i MDMu, a potem wraca do slumsów w ruinach. Jest też wstrząsająca sala dotycząca tych, co ich z domu wyprowadzono i już doń nie wrócili... Polecam, gorąco polecam.



poniedziałek, 23 lutego 2015

Z rozmów z Przelatkiem

- Cześć, Przyjacielu, życzę Ci wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek. Komu jeszcze wysłałam? Mojej pani, dwóm koleżankom i koledze. Jak to, jakiemu koledze? I tak go nie znasz. No co Ty, przecież to Ty jesteś moim chłopakiem! - Przelatek nie ukrywała się z telefonem w łazience i wyraziła zgodę na opublikowanie tego fragmentu rozmowy.

Kilka dni później...
- Mamo, Grześ to taki mój Romeo. Wszędzie ze mną chodzi, nosi moją torbę, odprowadza mnie do domu...
- A... Przyjaciel?
- No przecież Przyjaciel nie musi o tym wiedzieć! Poza tym Przyjaciel jest daleko, rozmawiam z nim tylko przez telefon, widzimy się dwa razy do roku, a z Grzesiem codziennie!

Innym razem Przelatek śpiewała, chowając piątaka do kieszeni:
- Kocham mamę, kocham tatę... a najbardziej ich wypłatę!

Przelatek udziela też porad życiowych innym przelatkom.
- Bo wiesz, mamo, jej rodzice się kłócili. Trochę podsłuchiwałyśmy, oni się kłócą zupełnie inaczej niż wy, po prostu siedzą przy stole i rozmawiają, tylko czasem podniosą głos. Ale Kasia i tak się bała. Spytałam ją, czy się boi, i powiedziała, że się boi. Wiem, bo ja też się boję, kiedy wy się kłócicie. No i wymyśliłam, że powinna założyć zeszyt i nazwać go "Dziennik Kasi, dorosłym wgląd surowo wzbroniony", i napisać tam: "Dzisiaj znowu się pokłócili, nie cierpię, kiedy się kłócą. Dobrze, że mam kocicę Frotkę, mogę się w nią wtulić i opowiedzieć jej o wszystkim, co mnie trapi", no i takie tam, wiesz, mamo. I zostawić ten zeszyt na widocznym miejscu. Przecież każdy rodzic, kiedy zobaczy napis czerwonymi drukowanymi literami "Dorosłym wgląd wzbroniony", natychmiast to przeczyta!
- Yyyy, to czemu nigdy nam nie podłożyłaś takiego dziennika? - spytałam, ufając, że córka wyrazi przekonanie o naszym szacunku do jej tajemnic.
- Wam? Wy się kłócicie w nocy, w nocy mam pisać pamiętnik?

niedziela, 22 lutego 2015

Cmentarz Brodzieński





Chyba każdy warszawiak, a zwłaszcza prażanin "z dziada" (ale już bez pradziada), był kiedyś na cmentarzu na Bródnie. Warszawiak, nie słoik, bo słoik ma swoich bliskich pochowanych w fabryce słoików w Polsce C. Słoik, jak już chce odwiedzić jakiś cmentarz warszawski, pójdzie raczej 1 listopada na Powązki, zobaczy kwestujących, zobaczy perełki architektury funeralnej. Bródno słoikowi kojarzą się z marketem, a warszawiakowi z dziada pradziada - z cmentarzem dla biedoty, bo wysiłki marketingowe Starynkiewicza na rzecz promocji nowej nekropolii nie na wiele się zdały i dopiero w międzywojniu, kiedy kardynał Kakowski wybrał Bródno na miejsce spoczynku, zyskał trochę na popularności. W czasie wojny ukrywano w grobowcach amunicję albo i ludzi, jeśli było trzeba, zrobiono też rodzaj poligonu, doświadczenia z którego przydawało się potem np. na cmentarzach ewangelickich.

A my Bródno lubimy. Dziadkowie Historyka są tam pochowani.
Lubimy miękkie światło latarni na głównej alei. Lubimy drewniany kościół, zbudowany z rusztowania używanego do remontu Kolumny Zygmunta (hehe, Cichocki wiedział, że zużyje rusztowanie na kościół, i starannie wybrał drewno dla konstrukcji pomocniczej). Bardzo podobają nam się ptasie witraże w kościele murowanym, wykonane w pracowni artysty o ptasim nazwisku Czyż.

Nie zapuszczamy się jakoś bardzo daleko, 114 hektarów nie obchodzimy, wzdłuż 5 km murów nie spacerujemy. Kiedy się zrobi ciepło i mało błotniście, zamierzam zwiedzić nie do końca legalnie (nie wiem, jak zdobyć klucz do bramy, ale wiem, gdzie jest dziura w płocie) cmentarz żydowski.

piątek, 20 lutego 2015

Przechodziliście koło tego milion razy - Akcja 88 GTWB -bis

Być może znalazł się jakiś mieszkaniec Stolycy, słoik czy warszawiak - nie ważne, który jednak zadarł głowę w podcieniach przy pl. Konstytucji.
Ale to, o czym teraz napiszę jest całkowicie nieoczywiste. O tym nie tylko "prawdziwi" warszawiacy nie wiedzą, ale nawet warszawscy zapaleńcy (przewodników po dobrym kursie nie licząc). O moich prywatnych odkryciach nie wspominając.


Ulica Podwale biegnie sobie, jak nazwa prawie wskazuje, pod murami Starówki. Od strony, hmm, Długiej mieści się przy niej kilka nudnych budynków z lat siedemdziesiątych. Potem przechodzą one w ciąg ładnych, ale też nudnych fasad z grubsza klasycystycznych, poprzedzielanych ogrodzeniami.

Pierwszego szoku doznałam, kiedy okazało się, że te klasycystyczne fasady to oficyny pałaców przy Miodowej. Fakt, że po parzystej stronie Miodowej są jakieś pałace zupełnie umknął mojej uwadze - byłam przekonana, że to zwykłe kamienice, bo są, hmm, zwarte. A tu bach, wielki pałac Branickich, dzieło Deybela i Fontany, bach, pałac Młodziejewskich, dzieło Fontany, a potem Lessla. Żaden pałac, mała kamienica z księgarnią PWN, co, może nie? A właśnie, że nie...


Ale najlepsze jest to, że przy Podwalu znajduje się... cerkiew.
Tak, tak, normalna, czynna, działająca cerkiew.
Prawie że na zapleczu restauracji przy Podwalu 5. Wchodzi się na dziedziniec pałacowy, potem skręca w podwórko i ona tam jest, tak, tak. W zwykłym budynku, ale w środku ma ikonostas i wszystko, co potrzebne, żeby być cerkwią. I z zaskoczeniem dowiedziałam się, że w Warszawie to cerkwi mamy nie dwie (w porywach do czterech, bo mają dolne kościoły) - przy Solidarności i przy Wolskiej - tylko 6-8. A ta przy Podwalu jest najstarsza...



Przechodziliście obok tego milion razy - akcja 88

Zaproponowałam temat akcji, temat wygrał, i zonk.
Bo nie wiem, co wybrać.
Czy podwórka, obok których przechodziłam milion razy i nie miałam pojęcia, co się kryje w bramie?
Czy detal, na który nigdy nie zwróciłam uwagi? Czy latarnia, która - ta akurat spośród dziesięciu na placu - jest oryginalna, z początku ubiegłego wieku? Czy podziemia katedry św. Floriana? Czy ogrodzenie uniwersytetu od parku Kazimierzowskiego?
Wędrówki z przewodnikiem po Warszawie zabrały świeżość moim prywatnym odkryciom - bo wszystko już było... Dzielenie się nimi z varsavianistami-amatorami z GTWB wzbudza "pewną taką niepewność" - wszak oni to wszystko z całą pewnością widzieli :(

Mój blog jest jednak słoiczy - o słoiku, dla słoików. My, słoiki, mamy prawo czegoś o Mieście nie wiedzieć, nie?

Z całą pewnością przechodziliście milion razy przez MDM. Albo przejeżdżaliście.
Może nie każdy wie, że budowany był na akord, że projekty były wyrywane z deski kreślarskiej, bo murarz się pytał, ile pięter ma być. Może nie każdy wie, że każdy z kandelabrów, które kryją asymetrię placu Konstytucji (tej z 1952 r., z poprawkami Stalina) jest wyższy od kolumny Zygmunta, i że to jest trwała - jak zwykle - prowizorka, bo zamiast trochę bezsensownych kandelabrów miały stać monumentalne rzeźby Śląska, Pomorza i Mazowsza. Tylko nikt nie umiał takich szybko zaprojektować :D Może nie każdy wie, że mieszkania na mdmie - mimo doskonałego wykończenia - wcale nie są takie super - trzypokojowych ze służbówką to tam ledwie kilka było...

Na pewno nie każdy właził w bramy na narożnikach placu Konstytucji, żeby znaleźć relikty np. Pięknej w podwórzu, albo samotną żółciutką willę, albo doskonale widoczny z Marszałkowskiej przedwojenny Zakład Opieki dla Chronicznie Chorych, prowadzony od 140 lat przed ss Felicjanki.

Ale ja nie wymagam zwiedzania ciemnych zaułków i wczytywania się w historię (od)budowy stolicy. Zdecydowana większość z nas przeszła sobie podcieniami wzdłuż placu Konstytucji - czy to do sklepu muzycznego, czy do salonu telekomunikacyjnego, czy do słynnej niegdyś kawiarni. A chciało się komuś zadrzeć głowę do góry? Bo przechodziliście pod tym wiele razy... 




czwartek, 19 lutego 2015

Stuknięta rowerzystka 2


Preambuła

- Widząc siąpiący za oknem deszcz,
- założywszy jasnoniebieskie dżinsy, świeżo zdjęte z suszarki,
- spojrzawszy na wczoraj wyczyszczony w serwisie srebrzysty rower,
- mając w pamięci stan drogi łączącej Modlińską ze Słonecznym szlakiem rowerowym nad Wisłą, rozjechanej obecnie przez pojazdy remontujące most Grota,
- poznawszy blisko i boleśnie zdradliwą oblodzoną powierzchnię ddr przed własnym blokiem,
- zebrawszy całą swą odwagę,

Słoiczka postanowiła

PRZEJECHAĆ PO JAGIELLOŃSKIEJ JEZDNIĄ.

Doświadczenie okazało się dość przyjemne i bezpieczne, nie licząc jednego kawałka między światłami na wysokości komendy Policji i zjazdem w Wybrzeże Kościuszkowskie i rondem Starzyńskiego, który to kawałek Słoiczka pokonała skrajem pasa do jazdy prosto, mijana z prawej i lewej strony przez auta, wrzeszcząc cichutko "Aaaa! Boję się!" i rejterując przed samym rondem na chodnik w charakterze pieszej.

Jeśli Słoiczka je powtórzy (a wiele na to wskazuje), to pojedzie środkiem pasa. Niech na nią trąbią, trudno. Rowerzysta ma prawo zająć cały pas.

Nie bez znaczenia jest też fakt, że zestresowana Słoiczka jeździ szybciej, po asfalcie też jedzie się szybciej, i nie można się zatrzymać żeby wytrzeć nos, zrobić zdjęcie czapli, podziwiać widoki na drugim brzegu i tak dalej, w efekcie czas przejazdu skrócił się o 7 minut.

JESTEM Z SIEBIE DUMNA.


środa, 18 lutego 2015

Popularna kamedulska samotnia





Osiołka Frania w szopce u kamedułów każdy chyba odwiedził, dzieciakowi pokazał, cukrem czy marchewką mimo surowego zakazu poczęstował, po bulońskim, tfu, bielańskim lasku na rowerze pojeździł, policjanta wierzchem widział.
Niektórzy może na ślubie w kościele byli, bo kościół prześliczny, a sesja zdjęciowa wśród sosen czy przy instalacji np. podwójnej helisy też ładnie wychodzi. Ale wiecie, że ja, blondynka ostatnia, nie widziałam nigdy zespołu klasztornego??? Zachwycona byłam eremami w Wigrach, pojęcia nie mając, że mam identyczne prawie dokładnie na drugim brzegu Wisły. I jeszcze nie miałam pojęcia o działalności animatora kultury, prowadzonej przez ks. Drozdowicza i o miejscu, zwanym podziemiem kamedulskim. W którym to podziemiu nie tylko serwują kawę i ciasto w bezpośrednim sąsiedztwie złożonych w kryptach zakonników, ale np. organizują "ostatki jazzowe", albo "performance Taniec Pana Boga z uschniętą choinką", albo wystawy malarskie, albo ińsze koncerty.
No i zupełnie, ale to zupełnie nie miałam pojęcia (jestem jednak usprawiedliwiona, bo inicjatywa powstała tuż przed moim wyjazdem z PL), że co jakiś czas pokazuje się na wieży kościelnej najsłynniejszy kamedulski nowicjusz, Michał Wołodyjowski, zwany Małym Rycerzem.
 Pan Michał wąsikami nagle ruszył i prawicą mimo woli do lewego boku sięgnął, ale nie
znalazłszy szabli, zaraz obie ręce pod habit schował, spuścił głowę i rzekł:
– Memento mori!
Pojawia się w towarzystwie hejnału Memento mori, oczywiście.

Kościół funkcjonuje jako "bielański", albo "pokamedulski", ba, nawet na stronie parafii (bł. E. Detkensa, duszpasterz, który zginął w Dachau) trudno jest znaleźć wezwanie - Niepokalanego Poczęcia NMP, św. Józefa i św. Ambrożego.

Jak będziecie na Bielanach, to przyjrzyjcie się uważniej kościołowi i otoczeniu. Naprawdę warto.

wtorek, 17 lutego 2015

Porządki





Byłam na świetnej sztuce we Współczesnym, scenariusz Sarah Ruhl.
Sztuka, jak tytuł wskazuje, jest o sprzątaniu.
Sprzątaniu w mieszkaniu, ale i... w życiu. I trochę o mnie, bo nie lubię sprzątać, ani tu, ani tu. Lubiłabym pewnie opowiadać dowcipy... gdybym umiała to robić :)

poniedziałek, 16 lutego 2015

Bródno Podgrodzie

Pętla Bródno Podgrodzie znajduje się na tyłach basenu Polonez, który bardzo lubimy za fajną rurę, saunę w cenie pływalni i miłą atmosferę. Myślałam sobie czasami, że jak jest podgrodzie, to i gród gdzieś powinien być, ale nie zaprzątało to zbytnio mojej głowy. Wiedziałam, że gród istniał od IX do XI wieku, więc nic z niego pewnie nie zostało.

Właściwie - to miałam rację. Ale jakiś czas temu w lasku Bródnowskim, nasadzonym po wojnie, zbudowano walik i ścieżkę edukacyjną, mniej-więcej na miejscu dawnego grodziska. Można tam z psem pohulać, albo dzieciaka zaprowadzić na spacer, zamiast do galerii handlowej, położonej niemalże vis a vis, przy Malborskiej. Z Ursynowa bym tam specjalnie nie jechała, ale jakoś przy okazji zajrzeć... czemu nie?



From 31 01

sobota, 14 lutego 2015

Uwaga, dzikie zwierzęta


From bialoleka single


Co widzicie na załączonym obrazku? Hę?
Dobrze widzicie. Duże osiedle na obrzeżach stolicy - na obrzeżach, ale jeszcze nie przy samych granicach. Stare osiedle - z lat siedemdziesiątych. Nie tylko autobusy tam kursują, ale nawet tramwaje. Kilkaset metrów od tego miejsca, z prawej - płynie Wisła. Ponad kilometr w lewo - jest wąziutka zalesiona łacha wiślana, dalej wylotówka na Suwałki.
Jaki znak widzicie na środku słupa? Hę?
Dobrze widzicie. A18b - uwaga, dzikie zwierzęta.

Zastanawiam się, co on robi w tym miejscu. Dzikie zwierzęta, w postaci, nomen omen, dzików, owszem, poruszają się po drodze publicznej w okolicy - tylko nie w tym miejscu. Wędrują sobie czasami przez Ćmielowską, ale nie w miejscu skrzyżowania ze Światowida, z którego zrobiono zdjęcie. Przechodzą również Światowida, ale prawie dwa kilometry dalej, przy stacji benzynowej na rogu Modlińskiej.

Może ZDM miał kasę tylko na jedną parę znaków A18b?
Tak, macie rację. Białołęka to wiocha, wiem... A może postawiono ten znak z braku laku? Czyli nikt nie wymyślił jeszcze znaku "uwaga, słoiki"?

piątek, 13 lutego 2015

Stuknięta rowerzystka

Ha!
Zrobiłam to!
Rozpoczęłam sezon rowerowy po przerwie zimowej.
Okazuje się, że:
- na rowerze nieźle się jeździ po świeżym śniegu;
- na rowerze trudno wjeżdża się na oblodzoną górkę;
- najlepiej na rowerze jeździ się w lekki mróz;
- nie należy jeździć na rowerze w czasie odwilży i trwających opadów śniegu z deszczem; zwłaszcza jeśli ma się śliczny rower z nowiutkimi naklejkami, jasnym wiklinowym koszykiem i przepiękną sakwą własnoręcznie zrobioną, a na dodatek jeździ się w bladoniebieskich dżinsach;
- w sytuacji konfliktu czapka-kask, należy decydować się na kask, jeżeli coś pada;
- w zimie pada deszcz, śnieg albo kawałki gruzu z remontowanego mostu - ergo pod remontowanym mostem ZAWSZE zakładamy kask;
- nie jestem jedyną wariatką, moje wariactwo jest bardzo popularne.





From 31 01

czwartek, 12 lutego 2015

Reduta 56


Oj tak! I ludzie też przed laty
Potężni byli: same chwaty!
Któż by im sprostać mógł?
Żałosna ich spotkała dola:
Niewielu powróciło z pola...


Tak pisał Lermonotow o żołnierzach pod Borodino (przekład Zdzisława Pacaka-Kuźmirskiego). Tak dla przypomnienia - bitwa pod Borodino była jedną z ważniejszych w kampanii napoleońskiej, ale - choć umożliwiła Francuzom zajęcie Moskwy - to nie został przez nich osiągnięty główny cel bitwy, czyli rozgromienie rosyjskich wojsk, co miało dramatyczne dla Bonapartego skutki.

A co to ma wspólnego z Redutą 56, która jest na warszawskiej Woli, a nie pod Możajskiem?
Ano, pod Borodino wtedy jeszcze nie generał Sowiński stracił nogę (walczył po stronie Francuzów). Tylko po to, żeby niespełna dwadzieścia lat później bohatersko bronić Warszawy przed rosyjską armią - choć mógł się wymigać od zadania, jako inwalida wojenny.
Drewniana noga - jak mówi jedna z legend - przyczyniła się do śmierci generała, bo utknęła w okolicy działa, nie pozwalając mu na odwrót. A może wcale tak nie było, może ukrył się w kościele św. Wawrzyńca i tam został zgładzony? Nie wiadomo.
Wiadomo, że kolejna wielka bitwa jego życia skończyła się klęską. I że kościół zamieniono na cerkiew Włodzimierskiej Matki Bożej, a redutę 56 na cmentarz prawosławny - ten cmentarz, który tak lubię, okazuje się represją :(



środa, 11 lutego 2015

Przelatek - psycholog

Historyk jest osobnikiem mocno ekscentrycznym, a na dodatek aktywnym głównie w nocy. Historyk w nocy robi różne rzeczy, ale rzadko jest to spokojny sen. Współistnienie z Historykiem w jednym mieszkaniu wymaga czasem stoperów i maski na oczy.

Pewnego dnia Przelatek zapytała:

- Mamo, ja rozumiem, że tatuś rozładowuje napięcie, odkurzając o 3 w nocy. Ale może da się go nauczyć innego sposobu rozładowywania napięcia? Może stopniowo mógłby się przyzwyczaić np. do oglądania telewizji?

Sprytna bestia, w ten sposób będzie miała matkę w swoim pokoju. Bo mnie lata, czy mnie budzi ryk odkurzacza, czy BBC News. A w jej pokoju nie ma telewizora...

wtorek, 10 lutego 2015

Cmentarz Powstańców Warszawy


A co tu dużo mówić...
Za parę tygodni ukaże się post o rzezi Woli.
A teraz... staliśmy pod kurhanem i zastanawialiśmy się, z ilu ton ludzkich szczątków był zbudowany. Nic te tony nie mówią. Ani czy to było 40, czy 50 tysięcy ofiar. Magia wielkich liczb.
Spory, prowadzone w minionym ustroju o upamiętnienie Powstania też w tym miejscu mnie wcale nie interesowały.
Patrzyłam na tablice z nazwiskami ofiar - całych rodzin, z dziećmi, niemowlętami, i dopiskiem "i 600 nieznanych" i było mi niedobrze. Konkretny napis "Józefa Hayn, lat 10" robi na mnie o wiele większe wrażenie, niż tony i tysiące :( 

Zawsze mi niedobrze, kiedy coś przerasta moje wyobrażenie.








poniedziałek, 9 lutego 2015

Z obserwacji zwierzyny domowej i rozmów z Przelatkiem

Przelatek źle się poczuła w nocy i nie poszła na lekcje.
Kiedy wróciłam z pracy, zaczęłyśmy się zastanawiać nad zadaniami na kolejny dzień.
- O, kurczę - zauważyła Przelatek - dzisiaj miał być test z "Mikołajka".
- Przeczytałaś? - zaniepokoiłam się.
- Przeczytałam, ale w wakacje.
- Ojej, to co z testem?
- Tak, mamo, byłam dzisiaj w szkole i dostałam z niego piątkę, wiesz?



Przelatek zostawiła kartkę z wydrukowaną pracą domową z przyrody na moim biurku do wyschnięcia.
Rano kartki na biurku nie było, były za to ślady sprzątania, którego, jako istota z natury leniwa, z całą pewnością nie robiłam. Swojej córki też o to nie podejrzewałam.
- Ja zabiję twojego tatusia! - warknęłam, kiedy Przelatek poinformowała mnie o braku.
- Za co, za co... - sennie zamruczał Ojciec Przelatka z łóżka.
- Ooo, jest! - westchnęłam z ulgą, odkrywając kartkę na ładnie ułożonym stosiku.
- Tym razem będziesz żył - uspokoiła tatusia Przelatek.


Przelatek z Psem spędzili ferie u Babci, która wychowuje Szczeniaka - tej samej rasy, ale z zupełnie innej hodowli. O ile Pies to arystokrata o prawie nienagannych manierach (za maniery naganne odpowiadam ja), Szczeniak dobrze zna życie, a jego ogłada wymaga jeszcze nieco pracy. 
Pies wrócił do domu i natychmiast spotkał naszego Kota, któremu nie spodobał się comeback pretendenta do ciepłej kołdry państwa. 
- Szaaaa! - powitał go Kot. Pies się cofnął.
- Szaaaa! - powtórzył Kot, machając łapą z pazurami.
Pies, który wcześniej w takich przypadkach salwował się ucieczką, piszcząc przeraźliwie, tym razem zaprezentował reakcję zupełnie nieoczekiwaną:
- Wrrrrrr! Hau, hau, hau, hau!
Zdziwiony Kot oddalił się z godnością. No, prawie z godnością. Na wcześniej upatrzone pozycje.
Następnie Pies, chcąc zwrócić uwagę Pani na swoją pustą miseczkę, po dłuższej chwili patrzenia w oczy i przymilania się... chwycił ją delikatnie zębami za łydkę. Niech się zainteresuje!

Zaczynam rozumieć, czemu Przelatek rok temu została posadzona w ławce z najgorszym łobuzem w klasie...

niedziela, 8 lutego 2015

Bielańska i Hipoteczna









Kiedy jeszcze przed wyjazdem do Moskwy zdarzało mi się jechać trasą W-Z w stronę Pragi, fascynowały mnie dramatyczne ruiny przy Bielańskiej. Jakiś czas temu postanowiłam je odnaleźć, i... zdziwiłam się. Bowiem "moich" ruin nigdzie nie było, a w ich miejscu lśnił szkłem i bielą nowoczesny biurowiec, bryłą przypominający przedwojenny Bank Polski, stojący w tym miejscu. Bliższe zapoznanie się z Bielańską pozwoliło podziwiać ślady po kulach w skrzydle oryginalnego Banku (hmmm, i eleganckie białe zasłony w oknach częściowo zabitych dyktą), a także wzruszający symbol Polski Walczącej na miejscu dawnej reduty powstańczej. Ruina, która tu była przez tyle dziesięcioleci, miała przytulić Muzeum Powstania Warszawskiego, ale miasto nie miało możliwości wyprostowania własności działki, udało się to dopiero prywatnemu inwestorowi.

Chyba dobrze. Okazało się, że czerwona ściana, która ocieniała Trasę, to ściana szczytowa hali kasowej - i że można wejść do biurowca i obejrzeć ją sobie. Jak i drzwi do skarbca, umieszczone ładnych kilka metrów nad ziemią.

A zza Banku nieoczekiwanie wyjrzeli królowie z Kamienicy pod Królami, o której czytałam, przypominając sobie "Kamienie na szaniec"... 

piątek, 6 lutego 2015

Zejść ze ścieżki - Kozia





Wąziutka, romantyczna uliczka z "mostem westchnień", łączącym budynki dawnego Hotelu Saskiego, z oryginalnym przedwojennym brukiem, w połowie długości sąsiadująca z ogrodem Prymasowskim, wydaje się miejscem pozbawionym wszelkich niespodzianek. I, jak zwykle, na "oczywistej" Koziej doznałam kolejnego szoku.

Czekałam sobie na autobus na Krakowskim, bo mi był uciekł, skurczybyk, i przyglądałam się kamienicy Towarzystwa Akcyjnego Żyrardowskiego. Wisi na niej tabliczka WSI o napadzie na aptekę, dokonanym przez Brochwicza-Lewińskiego "Grota" w czasie Powstania, rozszyfrowałam więc ten napis i wszystkie inne w pobliżu. M.in. ogłoszenie o możliwości wynajmu pięciu kondygnacji. Przemknęłam znudzonym wzrokiem aż do dachu i zastanowiłam się. Bo pięć (czy nawet sześć) kondygnacji to ona miała, ale przed wojną! Odbudowano ją w kształcie bardzo luźno przypominającym oryginalny, bo za bardzo górowała nad niziutkimi sąsiadkami i zaburzała proporcje klasycystycznej, w zamiarze BOS, ulicy.

Musiałam to sprawdzić. Pognałam na Kozią, obejrzeć kamienicę z drugiej strony. Zahaczyłam o kostkę brukową, wyciągnęłam się jak długa na chodniku, łamiąc parasolkę, i pobiegłam dalej (bo autobus przecież za parę minut). Jest! Od drugiej strony poddasze jest użytkowe! Tajemnica rozwiązana! Spojrzałam wkoło zwycięskim wzrokiem i zamarłam.

Bo w ogrodzie prymasowskim bezczelnie rozpierał się normalny (no, może trochę bardziej luksusowy) blok z lat siedemdziesiątych. O wysmakowanych modernistycznych proporcjach, ale co on, u diabła, robi wśród historyzującego otoczenia??? I dlaczego ja go wcześniej nie widziałam???

Albo mnie nie obchodziło, co widzę, albo w inne pory roku zieleń go skrzętnie ukrywa. A warto mu się przyjrzeć z bliska. Zobaczcie sami.

środa, 4 lutego 2015

Najstarszy szpital w Polsce

Nie wszyscy wiedzą, że w samiuteńkim centrum Warszawy, na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu, mieści się Warszawski Szpital dla Dzieci.
Chociaż napis jak wół, widoczny ze wszystkich stron, i od Kopernika, i od Krakowskiego, i od NŚ. Może dlatego, że jest taki mały? Łącznie na dwóch oddziałach ma z 70 łóżek, to raptem kilkanaście przytulnych sal.
To najstarszy szpital pediatryczny na terenie Polski - powstał w 1869 roku, jako "Zakład prywatny leczniczy dr. Antoniego Sikorskiego", z funduszy ofiarodawców, i leczono tam najuboższe dzieci - głównie na oddziale, jakbyśmy dziś nazwali, zakaźnym, i na chirurgii. Potem hrabina Potocka, panowie Bloch, Wrotnowski, Rau, Kronenberg i paru innych sypnęli groszem i wybudowali zgrabny, skromny budynek na ul. Aleksandria, czyli dokładnie tam, gdzie stoi do dziś, mimo solidnych wojennych zniszczeń. O ile pawilon frontowy (to ten od Kopernika), z 1875 roku, wygląda na stary, to już pawilon "chorób wysypkowych" z 1884 roku to na pierwszy rzut oka nówka sztuka nieśmigana, zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Altankę ogrodową przebudowują właśnie na Izbę Przyjęć i poradnię, i dobrze, bo pierwsze wrażenie po wejściu na IP jest, hmm, zgodne z oczekiwaniami.

Za to potem zalicza się pełen opad szczęki. Nie wiem, jak na chirurgii - nadal jest w pawilonie frontowym - ale na pediatrii Przelatek zakrzyknęła: "mówiłaś, że będzie okropnie, a mnie się tu bardzo podoba!"  (tak, tłumaczyłam dziecku, dlaczego ono nie chce iść do szpitala, kiedy odmawiało współpracy przy leczeniu domowym jakiś czas temu). Pierwszą rzeczą, którą zrobiła Przelatek po zajęciu łóżka, było strzelenie sobie selfie z kabelkami, wenflonem i monitorem pulsoksymetru i przesłanie fotki całej klasie. Następną rzeczą było wciągnięcie obiadu, który "jak się go posoli, to smakuje nawet lepiej niż na szkolnej stołówce, a mówiłaś, że szpitalne żarcie jest niejadalne!". A ja wciąż zbierałam szczękę z podłogi. Gdzie są nieczułe, szczekliwe piguły w sztywnych białych fartuchach, wrzeszczące "przestań mi się tu mazać" i "wstawaj, termometr"? Gdzie jest zamknięty na głucho pokój lekarski, z którego nie da się wyciągnąć mrukliwego doktora? Gdzie salowe "niech zabiera te klamoty z podłogi"?

Otaczali mnie ludzie uważni, uśmiechnięci, gotowi na każde wezwanie wszystko tysiąc razy wytłumaczyć jak krowie na granicy, językiem dostosowanym do percepcji pytającego. Do zgrabnych pastelowych mundurków tuliły spłakane dzieciaki i przerażone mamy - do niektórych to i przerażeni tatusiowie chętnie by się przytulili, może dlatego tylu ich było na malutkim oddziale. A wczesnym rankiem czujne anioły fruwały na paluszkach z bezdotykowym termometrem w dłoni, przymykając oko na rozłożone wciąż, mimo późniejszej, niż przepisowa, pory, łóżka rodziców.

I tylko raz pielęgniarka, wezwana przez mamę do wyczerpującej walki z wierzgającym 4-latkiem, który nie życzył sobie nebulizacji, spacyfikowawszy młodzieńca przy pomocy żartów i miśków, po wyjściu z sali oparła się o ścianę i mruknęła do siebie: "kurwa, całą mnie opluł" :)

Zdjęcie ze strony szpitala, ale ta sala naprawdę tak wygląda.

PS. Czy wspomniałam o bezpłatnym wi-fi, telewizorach, kuchni dla rodziców i dwuosobowych salach z łazienkami?





poniedziałek, 2 lutego 2015

Wszystkie style św. Anny

Kościół św. Anny to jedno z tych miejsc, które mija się ciągle, nigdy nie zaglądając do środka. Albo zagląda się do środka, ale nie obejdzie się dookoła. Ona jest taka oczywista, ta św. Anna! Nawet jeśli ktoś się wdrapie na taras widokowy na dzwonnicy, to pokazuje gościom stolicy szeroką panoramę, a nie bliski dach. Czasem może ktoś wspomni, że w skarpę wpompowano parę(set) litrów betonu, żeby się nie osuwała po wybudowaniu tunelu trasy W-Z.

Fakt, że kościół jest w stylu gotycko-renesansowo-barokowo-klasycystyczno-neorenesansowym, jest mi znany. To widać na pierwszy rzut oka. To nawet Przelatek wie: cegła - znaczy gotyk, majtkowo różowe -  niegotyk, czyli renesans, pokrzywione, złote albo żółte - barok, uporządkowane, z kolumnami - klasycyzm.

Fakt, że podziemiach kościoła jest knajpa i dają w niej niezłą pizzę, też był mi znany. Zabrano mnie tam podczas jednej z moich pierwszych bytności w Warszawie, jeszcze nawet słoikiem wtedy nie byłam.


Ale ostatnio spędziłam w Św. Annie ładnych parę godzin i ciągle odkrywałam (albo pokazywano mi) coś nowego! Jak mogłam nie zauważyć, że gotycka jest nie tylko absyda, ale w ogóle mury do znacznej wysokości? Jakim cudem schowały się jak najbardziej gotyckie, okrągłe wieże? A wiecie, że identyko kościół, jak gotycka wersja św. Anny, stoi w Wilnie? Ten sam gość budował dla tego samego inwestora. To, że nie wiedziałam o sklepieniach kryształowych w korytarzyku łączącym kościół z klasztorem (i dostępnym z zewnątrz) to już małe piwo. Ale że zachowała się fasada SPRZED klasycystycznej przebudowy? I robi za ścianę kruchty, po prostu? O słynnych gościach, pochowanych pod kolumnami portalu, też nie wiedziałam. Nie zwracałam uwagi na iluzjonistyczne malarstwo na ścianach i superowskie sztukaterie. Nie widziałam filaro-ściano-skarp z kapliczkami/schowkami w środku. Nie chciało mi się wejść do bocznej kaplicy (tej renesansowej) i obejrzeć sobie rzeźby - np. kobietę o dwóch twarzach, uosabiającej Roztropność. Pojęcia nie miałam, że historia osuwającej się skarpy wiślanej (nadal się osuwa, cholera jedna!) uwieczniona została na lewej ścianie. I podobno jeszcze metaloplastyka nad kropielnicą przy przejściu do klasztoru jest autorstwa któregoś króla - ale znaleźć nie mogę źródła, które by to potwierdzało.