piątek, 29 maja 2015

Ochota vol. 2.0

Szukając optymalnej trasy do zwiedzania Ochoty po swojemu, natrafiłam na króciutki przewodnik Jarka Zielińskiego. Varsavianistom amatorom nie trzeba Jarka przedstawiać, innym powiem tylko, że jest to człowiek, który wie o Warszawie WSZYSTKO.


To był maj, pachniała Saska Kępa,
zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz,
Karuzela, karuzela na Bielanach co niedziela,
Pójdę na Stare Miasto, nie byłam tam od wczoraj,
Małe mieszkanko na Mariensztacie,


a gdzie Ochota?
Nieprzypadkowo zaczęłam od Saskiej i Żoliborza - Ochota powstawała mniej-więcej w tym samym czasie, w okresie boomu budowlanego międzywojnia, po zlikwidowaniu twierdzy Warszawa, i ma bardzo podobny klimat - przynajmniej jeśli chodzi o część spółdzielczo-willową, czyli kolonie Staszica i Lubeckiego. Może tylko jest ciut ciaśniej zabudowana, ale równie zielona, spokojna i sielsko-anielska. Jak będę stara i bogata, to kupię sobie segment na Krzywickiego albo trzy pokoje na Kromera, może w tym samym domu, w którym mieszkał Parandowski? Będę grać w boule w skwerze Wielkopolskim, jeść sałatki ze szpinakiem w klimatycznej eko-sreko "Kolonii", i chodzić z kijkami dookoła Filtrów. I oglądać, jakie VIPy tam jeszcze mieszkały, bo właściwie na każdym budynku jest jakaś tablica pamiątkowa.

Z pozostałości niemal XIX-wiecznych (1915?) to jest tam fabryka filców i kapeluszy Kriegel, Wurfel i s-ka, moje ulubione staropraskie ceglane klimaty. I szlus. A, nie, przepraszam. Jeszcze moje prywatne odkrycie, czyli szpital na Lindleya.

Kiedy niemal 11 lat temu spacerowałam sobie po placu Starynkiewicza, bo dzieliły mnie godziny od przyjścia na świat Przelatka, cieszyłam się styczniową odwilżą i guzik mnie obchodziło, że klinikę położniczą wybudował Dziekoński (ten od neogotyckich kościołów) w 1901 roku jako Dom Podrzutków. Swoją drogą, chętnie bym czasami gdzieś podrzuciła Przelatka. Znaczy, nie tylko dom podrzutków zbudował, ale akurat na tej stronie placu się mieścił, bo z drugiej strony powstało kilkanaście budynków-pawilonów różnych oddziałów - medycyna przeżywała burzliwy rozwój, a pawilony były szczytem myśli higienistów. Po wojnie, oczywiście, budynek frontowy raczej się do odbudowy nie nadawał, i machnięto tam wielką, socrealistyczną, całkiem ładną bryłę czegoś, co przez całe swoje warszawskie życie uznawałam za JEDYNY oddział szpitala Dzieciątka Jezus - czyli urazówkę. A tu TAKI OGROMNY teren, z ciekawym budynkiem kuchni, wielce sympatycznym domkiem ordynatora (teraz chyba pielęgniarka naczelna ma tam siedzibę) i kupą różnych dziwnych szop, schowków, piwniczek o zastanawiających funkcjach i dziwnych nazwach wypisanych na drzwiach.


Nie pytajcie mnie, jak można było przegapić taki kawał ziemi w ścisłym centrum Warszawy :(

wtorek, 19 maja 2015

Noc Muzeów


A Noc Muzeów jest fajna.
Ponieważ Młoda postanowiła mi towarzyszyć, nasza Noc była rodzajem kompromisu, bynajmniej nie zgniłego. Zależało mi na odwiedzeniu miejsc, które trudno jest zobaczyć w innym terminie, bo albo nie są dostępne, albo są czynne w godzinach dla mnie niedostępnych, jej zależało na atrakcjach dostosowanych do jej wieku, i żadna z nas nie chciała za długo stać w kolejkach.

Cele zostały osiągnięte.
Zaczęłyśmy od Muzeum Kowalstwa, które co prawda jest otwarte np. w soboty, ale zwykle nie można sobie wykuć w nim miecza własnoręcznie. A Młodej się udało. I bardzo jej się to podobało. Fenomenalne miejsce zresztą, muszę tam w okolicy pobrodzić - stoi sobie chatka w cieniu nowoczesnego apartamentowca, u stóp starego kościoła, a młody kowal stuka coś sobie w ramach pracowni artystycznej.
Potem wybrałyśmy się do Centralnej Biblioteki Lekarskiej - bladego pojęcia nie mam, czy do działu starodruków wpuszczają ot tak sobie, spodobały nam się narzędzia tortur medycznych - malutkie strzykawki, piły do amputacji, zestawy do flebotomii, fotel ginekologiczny ze skórzanymi paskami do krępowania pacjentki. Duże wrażenie zrobiły mikroskopy, odważniki i naczynia apteczne, a także rekonstrukcja szpitala Zakonu Maltańskiego.
Następnie przebiegłyśmy szybko przez sale Muzeum Ziemi - wyłącznie dlatego, że było po drodze - i ustawiłyśmy się w kolejce do Elizeum. Stałyśmy może 5 minut, kiedy wyhaczył nas szlachcic w jasnym kontuszu i czapce z piórkiem, wysyłając pod wejście. Wyjaśnił wszystkim zgromadzonym tam nieletnim, że takie ubranko to sobie przywiózł parę stuleci temu jego przodek (a może ktoś z naszych przodków) z delegacji do Turcji, i bardzo się wszystkim spodobało. Tak bardzo, że jak "ten tam" pojechał do Francji i wrócił w trójrogu, to go wyśmiano, tylko żonom musieli francuskie sukienki kupować. Okazuje się, że młodsi nieletni ZAWSZE wpuszczani są do Elizeum bez kolejki.
W środku było fajnie. Kopuła nosi jeszcze ślad dawnego wystroju, a w korytarzu, który ją otacza, z całą pewnością można było wesoło bawić się w chowanego z damami, bo Elizeum służyło  Kazimierzowi Poniatowskiemu jako miejsce uciech wszelakich :D 
Dziś mieszkają tam głównie nietoperze, i to m.in. ze względu na nie omija się na razie to miejsce - które przed Nocą należało porządnie wysprzątać i przewietrzyć, bo jest zawilgocone nie do opisania...

Zastanawiałyśmy się jeszcze nad Muzeum Chleba, ale Przelatek mi padł. Nic to, za rok na pewno tam pójdziemy!



środa, 13 maja 2015

Skojarzenia

Przelatek w zamyśleniu oderwała się od zeszytu do polskiego.
- Mamo... jak się nazywa, kiedy, no wiesz, licealista idzie do szkoły, sok mu się wylał na koszulkę, i tata oddaje mu swoją?
- Yyyy...
- A tata też spieszy się do pracy.
- Poświęcenie?
- Właśnie! Dzięki!


Hmm...

wtorek, 12 maja 2015

Nauka i fontanny

Ponieważ Słoiczka skończyła już zajęcia weekendowe i ma w końcu wolne w soboty i niedziele, powróciła do znęcania się nad dzieckiem. W ramach znęcania dziecko zabrane zostało do Multimedialnego Parku Fontann, a następnego dnia - na Piknik Naukowy na Stadion.
Pokaz był fajny. Przyszłyśmy sobie dobre pół godziny przed rozpoczęciem, zaopatrzone w kocyki, picie i jedzenie, i urządziłyśmy piknik na pustej jeszcze skarpie pod plebanią kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny. Patrzyłyśmy z góry na nieistniejącą ulicę Rybaki, u szczytu której stoi zmieniony nie do poznania budynek mieszkalny PWPW, a niżej wyłącznie duchy drewnianych domostw i ceglanych kominów fabrycznych, nieistniejącej szkoły czy domu Polonii. Pachnie nieskoszoną trawą, zamiast chemikaliami z fabryki garbarskiej Quebracho. Ścianę plebanii zdobi napis z symbolem Polski Walczącej - Pamiętamy. Czy pamiętamy?
Młoda zachwycona laserami, podświetleniem, filmem na wodnej mgiełce i różnorodną muzyką, i, oczywiście, ledowymi bączkami, mieczami i diabelskimi różkami.

Piknik też był fajny. Należy pojawiać się tuż przed zamknięciem - wtedy można się dopchać do wszystkich stoisk i popróbować różnych atrakcji. Mnie spodobało się wywoływanie zdjęć na liściach, prezentowane przez moskiewskie muzeum biologiczne Timiriaziewa, Młodą zachwyciły gluty (ciecz nienewtonowska) od Wydziału Chemii Organicznej UW i obraz z mikroskopu szpitala na Karowej. Ludzi było dużo, ale nie za dużo, kiełbaski, karkówka, lody i kawa miały normalne ceny, ilość śmieci naukowych przywleczonych do domu w ramach pamiątek była wystarczająca.

Następny Piknik - za tydzień - organizuje Politechnika Warszawska. Tylko nie wiem, czy uda mi się Przelatka zaciągnąć...

A tak przy okazji: skończyły się moje spacerki po wydmie z psem puszczonym luzem. Wróciły z wygnania odłowione jesienią zwierzaczki. Masywny, czarny odyniec, sześć przelatków, dwa pasiaste warchlaczki i gruba locha widziane były przez rowerowy zwiad młodzieży 10-letniej zaledwie parę metrów od DDR prowadzącej do lasu :(
 

sobota, 9 maja 2015

Psychologia rozwojowa

Русскоязычные читатели, с Днем победы Вас!


Co do dnia Zwycięstwa, wymalowanie w pomarańczowe paski czarnego jeepa na polskich blachach dyplomatycznych, zaparkowanego pod naszym konsulatem w Irkucku, tak, aby przypominał barwy wstążki Krzyża Świętego Jerzego (aka Order Chwały) było posunięciem, hmm, interesującym.


A ponieważ Młoda znowu skonfrontowała mnie z moją bezradnością, wróciłam z pracy przez bibliotekę, niosąc parę kilogramów literatury fachowej o wychowywaniu nastolatków. Młoda popatrzyła, popatrzyła, i skomentowała:

- Sianiarnia.
- Że co?
- Znowu jesz siano. Znów będziesz miała pełno siana w głowie.
- Ale jak to?
- Pamiętasz tamtą książkę o małych dzieciach, co stała w przedpokoju?
- No...
- Przejrzałam ją sobie. Tam było napisane, że jak małe dziecko wyrzuca zabawki z łóżeczka, to nie po to, żeby zrobić mamie na złość, tylko żeby sprawdzić, czy za każdym razem zabawka zrobi "bam". Bo małe dzieci nie umieją być złośliwe.
- Tak, było coś takiego, przypominam sobie.
- A pamiętasz, jak byliśmy na wycieczce w Malborku? I miałaś mnie w nosidle i miałam swój ulubiony dźwig?
Zdziwiłam się nieco, bo w Malborku byliśmy w roku Pańskim 2007, kiedy Młoda miała niecałe dwa lata chyba.
- Dźwig pamiętam.
- Ja ten dźwig ciągle rzucałam na ziemię. Nie po to, żeby sprawdzić "bam". Chciałam sprawdzić, ile czasu minie, zanim się wk... poirytujesz, i czy następnym razem będzie szybciej.

Auć.

piątek, 8 maja 2015

Wolę Wolę.


Znów sobie łaziłam po Woli, i wciąż nie mogę jej ogarnąć, zrozumieć jej topografii. Mój wewnętrzny plan Warszawy nie internalizuje Woli, wciąż jest to dzielnica poszatkowana w moim umyśle na niepowiązane ze sobą kawałki.
Podczas którejś z wolskich wycieczek trafiłam na dywan z gruzu i betonu, wiszący na trzepaku. Okazuje się, że całość waży ponad tonę i jest rzeźbą Krystiana Truth Czaplickiego "W podwórku na Ogrodowej: Warszawa 2012".

Gdzieś przy Chłodnej ktoś wyciągnął rękę w stronę bloku Osiedla Za Żelazną Bramą: tam miał mieszkanie ks. Popiełuszko...

Potem nieoczekiwanie znalazłam się pod szpitalem św. Zofii, który jest pierwszym warszawskim szpitalem położniczym. Leon Goldstand ufundował go 1912 roku (czyżbym dostrzegała ślady secesji w elewacji?), a już w 1939 zamiast dzieci szpital witał rannych żołnierzy. Potem przez chwilę opiekowano się tu chorymi z Pawiaka, później mieszkali w nim niemieccy żandarmi, żeby w 45 roku ustąpić miejsca.... Służbie Bezpieczeństwa, która urządziła tu sobie szpital centralny. Położnicom oddano go w 1956 roku, i od tamtej pory rodzą się w nim kolejne pokolenia warszawiaków.

Po drugiej stronie Żelaznej stoi pałac, który należał niegdyś do Wojciecha Bogusławskiego (tak, to ten dyrektor Narodowego). Kupił go od niego architekt Gall, który go przebudował tylko po to, żeby sprzedać księdzu Felińskiemu, który oddał go Siostrom Rodziny Maryi na sierociniec. Tak, tym samym siostrom, które prowadzą domy dziecka na Białołęce. Jako że pałacyk stał tuż obok getta (więcej, nawet przy Befelhstelle Polizei Schuppo, czyli siedzibie SS kierującej akcją wysiedlenia z getta), to siostry brały czynny udział w przerzucaniu dzieci na aryjską stronę, chowały je też u siebie. Trafiły potem do Ravensbruck.

Trochę dalej jest siedziba innego klasztoru - Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, z kościołem Miłosierdzia Bożego i św. Faustyny. Św. Faustyna, kiedy jeszcze nazywała się Helena Kowalska, tu składała śluby zakonne.  Kościół fajnie osmaliło w Powstaniu, ale później jeden z proboszczów otynkował wnętrza.

Później znów łaziłam gdzieś przez olbrzymie tereny wolskiej zajezdni tramwajowej - kiedyś obejdę ulica po ulicy, naprawdę! Dom Dziecka tam jest, z pomnikiem Korczaka, bo to był korczakowy dom, potem dopiero przeniesiony na Chłodną, a jeszcze potem na Śliską, skąd dzieci z Doktorem wyjechały do Treblinki. Kościół Redemptorystów tam jest, i jeden z licznych pomników upamiętniających ofiary rzezi Woli, i muzeum PW w elektrowni tramwajowej, a gdzieś po drugiej stronie szpital przy Działdowskiej, który niedługo nie będzie szpitalem.

Szpital przy Działdowskiej w ogóle na początku był na Lesznie, i był super-hiper-wypasioną kliniką. Zofia Szenkierówna go założyła, i jeszcze założyła szkołę pielęgniarek, i odznaczyli ją medalem Florence Nightingale. Nie wiem, jak teraz jest z pielęgniarkami przy Działdowskiej, ale te na Lesznie były podobno wyjątkowe. Tylko że szpital na Lesznie nie przetrwał PW, i przeniesiono go do budynku przychodni Kasy Chorych, tudzież ZUS, tudzież jeszcze czegoś innego, w każdym razie do dobrze zachowanego w 1946 roku i przeznaczonego na cele medyczne - z basenem nawet! - tymczasowo. Tymczasowość potrwa pewnie do przyszłego roku, kiedy placówka trafi w końcu na Trojdena, jako szpital pediatryczny WUM.


I jeszcze tam gdzieś jest Szpital Wolski, znaczy Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc, i jeszcze coś... ale może ja już o tym pisałam?

środa, 6 maja 2015

Na południe od Marszałkowskiej


Był piękny, słoneczny dzień, kiedy postanowiłam jeszcze raz spróbować szczęścia w Śródmieściu Południowym. Szczęścia w sensie prywatnych odkryć i nie zawsze legalnych ujęć. Udało mi się wejść na zadomofione podwórko przepięknej kamienicy na Nowogrodzkiej - wybudował ją znany już mi z Królewskiej Edward Eber za pieniądze Berka Seydenbenthela i Adama Siberblasta, którzy zajmowali się skupowaniem gruntów i odsprzedawaniem ich z zyskiem. Kamienica jest ekstra - ma dwa efektowne zdroje, elegancką posadzkę, ściany bramy i klatki schodowej wyłożone różowym i białym marmurem, wykończone drewnem, była tam też winda z windziarzem - na samą klatkę nie wlazłam, teraz żałuję :( Na ostatniej kondygnacji, dziś już chyba nieistniejącej, były kawalerki z porcelanową wanną w łazience na korytarzu i obsługą kelnerską. Gdzieś niżej był bardzo elegancki pensjonat dla Pań Doktorowej Zofii Woyciechowskiej, która świetny interes rozkręciła, a na parterze na rogu mieściły się kasy i malutka poczekalnia kolejki EKD, która jeździła Nowogrodzką.

Udało mi się również wejść do biurowca Ufficio Primo, AKA budynek URM Leykama - Rada Ministrów urzędowała tam krótko, a Kulczyk musiał wyłożyć jakieś potworne pieniądze na remont efektownego budynku z 1951 roku - atrium robi olbrzymie wrażenie. Ma 53 okienka, podobno pochodzą z bunkru Hitlera z Berlina i z niemieckich reflektorów przeciwlotniczych. Na dole był niegdyś klub Ground Zero - w schronie atomowym. Całość podobno jest socrealistyczna, ale Pałacu Kultury nie przypomina w najmniejszym stopniu, na kilometr śmierdzi zgniłym kosmopolityzmem...

Leykam tuż obok postawił "żyletkowiec" z charakterystycznymi żeberkami - i zażartował sobie, dodając renesansowy portal. Tak samo, jak w żyletkowcu NIK (dzisiaj Sądów) na Marszałkowskiej machnął śliczniusie balkoniki. Słoiki efekty pracy Leykama mijają codziennie, sunąć wzdłuż rozbudowanych przez niego gmachów FSO na Jagiellońskiej.

Znalazłam kilka ostańców na podwórkach MDM - relikty Pięknej, żółciutka willa Struvego z 1876 roku, pamiętająca jeszcze czasy, kiedy róg Pięknej i Marszałkowskiej to było zadupie, odrapana kamieniczka ze śladami kul za budynkiem ze słynnym neonem gimnastyczki przy wlocie Koszykowej w plac Konstytucji.

Na Hożej widziałam ślady głośnego wybuchu gazu, a także świetnie odnowioną elewację kamienicy, też ze śladami kul - zakonserwowanymi i schowanymi pod szkłem.

Jakie jeszcze pozostałości starej Warszawy kryją się w nieoczekiwanych, świetnie znanych miejscach? Willę Struvego mijałam setki razy, kiedy mieszkałam przy Koszykowej - NIGDY jej nie widziałam...

poniedziałek, 4 maja 2015

Jak będziesz niegrzeczna, to...

tak, czasami mam ogromną ochotę tak zrobić.
- Zobacz, słoneczko, tu było więzienie, Pawiak, a tam, gdzie teraz park - była Serbia. Czemu Serbia? A, bo jeńcy z wojny z Turkami tam siedzieli, a potem zrobili więzienie dla kobiet. Serbii już nie ma, ale z Pawiaka coś zostało, zobaczymy sobie?
- Nie zobaczymy, w nosie mam twoje muzea, a w ogóle to kup mi nową komórkę!
- To mamusia ci pokaże, co robi się z niegrzecznymi dziećmi!


Oj, wiem, żartuję sobie, ani to wychowawcze, ani zgodne z prawdą, choć faktem jest, że najmłodszy więzień (nie mieszkaniec, tylko więzień!) Pawiaka miał 2 lata i zamknięty został z babcią, która nie została aresztowana, tylko po prostu miała się więźniem opiekować.
Pracownik muzeum pozwolił całej mojej 15-osobowej grupie wejść do celi o powierzchni 8 metrow, zamknął drzwi i powiedział: no, to wiecie teraz, w jakich warunkach mieszkali osadzeni w czasie IIWŚ.

Muzeum robi mocne wrażenie. Zwłaszcza rysunki i wiersze z sali, poświęconej życiu codziennemu. Rysunki to karykatury, mają być śmieszne, i są... a jednoczenie przejmujące.

Mam ochotę na Ochotę

To skoro już publikuję stare zdjęcia, wrzucę też garść fotek z Ochoty. Szczerze mówiąc, mimo iż łaziłam tam przez pięć godzin, nadal niewiele o niej wiem.

Dla mnie Ochota kojarzy się przede wszystkim z placem Narutowicza i stojącym na nim kościołem, który nazywany jest neoromańskim, a może być... wczesnomodernistyczny. Do tego, oczywiście, akademiki. Ponieważ łaziłam pieszo i nie sama, to nie miałam możliwości szczegółowego spenetrowania kolonii mieszkaniowych i innych takich, z mojego ulubionego okresu nieskrępowanego rozwoju urbanistyki międzywojnia.

Ochota zaczęła się od karczy Ochota przy Grójeckiej - a sama Grójecka, aka Szosa Krakowska, walnie się przyczyniła do rozwoju przedmieścia. Ale karczma była bardzo blisko placu Narutowicza, tablica Tchorka tam dzisiaj stoi, bo RONA sobie pofolgowała na Ochocie podczas Powstania. Przy Grójeckiej po prostu wyciągano ludzi z domów i mordowano, przy Zieleniaku (dziś znanym bardziej jako targowisko Banacha) urządzono obóz przejściowy, w którym dokonywano bestialskich czynów, wymordowano chorych z Instytutu Radowego, do willi w koloniach Lubeckiego i Staszica wrzucano granaty dla zabawy.

Na Ochocie zostało zakonserwowanych mnóstwo napisów, których nie widziałam w innych dzielnicach: "sprawdzono, min nie ma".  
Na Ochotę przeniesiono pomnik Lotnika, który wcześniej stał bliżej Pola Mokotowskiego, przy rogatkach na Placu Unii, i tam właśnie Rudy namalował kotwicę PW przy pomocy wymyślonego przez siebie "pióra".

Ochota to, oczywiście, akademiki przy Żwirki i Wigury i Proxima, w której kiedyś spędziło się niejedną szaloną noc :) I całe miasteczko naukowe, które powstało w pobliżu: konglomerat uczelni wojskowych, medycznych, politechnicznych...

Muszę tam jednak wrócić na rowerze i zwiedzić ją po swojemu: powolutku i metodycznie. Sezon się zaczął, wakacje za pasem - zrobię to!


sobota, 2 maja 2015

Cmentarz żydowski


W kwietniu obchodziliśmy rocznicę wybuchu powstania w Getcie Warszawskim, pomyślałam sobie więc, że temat będzie pasować. Zdjęcia do prawda robiłam w marcu, ale to chyba nie szkodzi.

Jeśli ktoś lubi architekturę funeralną, to może spędzić w okolicy Powązek kilka tygodni. I zwiedzać, zwiedzać, zwiedzać. I uczyć się, uczyć się, uczyć...
Ja jestem słaba z kultur i religii. Ja tylko wiem, że na cmentarz żydowski lepiej nie wybierać się w sobotę, bo może być zamknięty, i panowie powinni na nim mieć nakryte głowy. I że cmentarzy i pochówków się nie przenosi. I że na grób kładzie się kamyczki. I że płyty nadgrobne są pionowe i nazywają się macewy, chociaż...
chociaż na warszawskim cmentarzu przy Okopowej to ciut inaczej miejscami wygląda.

Są na przykład takie sympatyczne domki, czasem bogato zdobione, do których można wejść. I w nich w środku są groby. Domki nazywają się ohele i zarezerwowane są dla szczególnych osobistości, na przykład dla cadyków. Przy okopowej są różne ohele - i takie stare, o wieloznacznej ornamentyce, którą można odczytywać godzinami, i zwykłe, proste, przypominające altankę działkową.

Są polanki, których brzegi oznakowane są słupkami czy głazami - to prawdopodobnie masowe groby z okresu getta.

Są XIX-wieczne nagrobki o kształcie, do którego przywykliśmy na nekropoliach, położonych tuż za murem - tam pochowano zasymilowanych już Żydów.

A na macewach są świeczniki, świece, lwy, winorośle, dłonie, misy, dzbany, rzezaki, studnie, jelenie, żaby, skarbonki... i to wszystko coś znaczy, i tego wszystkiego można się dowiedzieć, i to jest szalenie ciekawe. Mam nadzieję, że niedługo pójdę tam jeszcze raz, znów z dobrym przewodnikiem.