środa, 22 lipca 2015

W czasie deszczu dzieci też jeżdżą... po Mokotowie

Kiedy wyszłam z pracy, lunął deszcz. Mam na takie wypadki pelerynę, ale deszcz to deszcz, zwłaszcza taki lejący. Byłam jednak chwilowo bezdzietna, co oznaczało, że w domu - prócz obowiązków gospodarczych - nic na mnie nie czeka. A do domu jadę z pracy godzinę, więc i tak bym zmokła. Jak myślicie, co wygrało - Rakowiecka, czy pranie?

Rakowiecka to jest taka fajowska ulica na Mokotowie, wokół której znajduje się większość ważniejszych zabytków międzywojnia. Ciekawe, czy ktoś dziś zrozumie, czemu to ulica z Moskwy przez więzienie do pętli, albo czemu to jest najdłuższa ulica w Warszawie, chociaż ma tylko półtora kilometra.

Pamiętam dyskusję na uczelni po zburzeniu kina Moskwa i wybudowaniu centrum, które wyglądało jak "a pile of shit" - jak to napisał jeden z moich wykładowców w jednym z anglojęzycznych warszawskich czasopism. Pasowało mu kolorem i kształtem...

Przed I wojną Mokotów to letnisko było, mieszkało tam jakieś 28 tysięcy ludzi (przed drugą już 89 tysięcy). Na Rakowieckiej w ramach budynków murowanych to stał sierociniec dla dziewcząt Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Sierociniec mieścił później gimnazjum i szkołę, a potem znowu sierociniec, a teraz podobno znowu szkołę, tym razem muzyczną, będzie mieścić, jak już ją wyremontują generalnie. Na początku XX wieku obok sierocińca postawiono więzienie, takie na 800 osób, z trzema kaplicami na terenie: prawosławną, katolicką i żydowskim domem modlitw. Bardzo nowoczesne, jak na ówczesne warunki.

I to by było na tyle przed I wojną. A, przepraszam, jeszcze koszary, koszary musiały być, bo tam przecież pole marsowe było.

A jak w 1916 wszystko ruszyło, to hoho! W 1928 albo 29 rozpoczęła się budowa osiedla MSW Szare Domy, projektu Stefanowicza. Funkcjonalistyczne bloki, licowane szarą cegiełką, kryły zielone podwórze. W suterenach były pralnie, od frontu - od Rakowieckiej - sklepy i kawiarnio-stołówka, było też coś w rodzaju świetlicy, rano zajmowanej przez prywatną szkołę, prowadzoną przez spółdzielnię. W tym samym czasie powstała też większość pozostałych budynków po nieparzystej stronie ulicy. Parzystą zajmować miały uczelnie i instytucje, jak zresztą jest do tej pory. Wielka Różowa SGH też planowana była przed wojną, tyle że Witkiewicz-Koszczyc nie zdążył jej postawić. Niektórzy spierają się, że Wielka Różowa jest socrealistyczna, bo powstała w latach pięćdziesiątych, ale wydaje mi się, że budynek jest dość spójny ze zbudowanymi wcześniej Biblioteką i Pawilonem Doświadczalnym (aka Budynek A). Szukałam w różnych źródłach, ale Aula Spadochronowa w Wielkiej Różowej tak się nazywa chyba wyłącznie ze względu na kształt dachu...
Hipernowoczesny (nawet dziś, po przeszło pół wieku) żyletkowy Leykamowski Państwowy Instytut Geologiczny kryje (trzeba wjechać w Wiśniową) akademicki klasycyzm Lalewicza. Charakter pracy naukowej w ogóle wymaga spokoju, umożliwiającego skupienie myśli, różnorodność prac, które mają być wykonywane w P.I.G., prócz tego jeszcze - zupełnej izolacji poszczególnych pracowników-specjalistów. Lokal P.I.G. musiałby przeto być położony w miejscu zacisznem, z dala od wielkomiejskiego rozgwaru i hałasu ulicznego; musiałby on, dalej, składać się z kilkudziesięciu pokojów odosobnionych, łączących się ze sobą tylko za pomocą kurytarzy. - pisano prawie sto lat temu, kiedy ogłaszano konkurs na budynek i zastanawiano się nad lokalizacją. Tia, Rakowiecka zdecydowanie jest z dala od wielkomiejskiego rozgwaru... Zaraz po PIG (po tym starym, Lalewicza) tuż obok Brukalski stawia Sztab Generalny Wojska Polskiego, przykład "dojrzałego funkcjonalizmu opartego na klasycyzmie", jak piszą w mądrych artykułach po angielsku - bo po polsku figę z makiem się znajdzie o Rakowieckiej 4a. Te fajowskie wieżyczki z frapującymi płytami na elewacji to są klatki schodowe, tyle udało mi się ustalić.



Intensywny spacer uliczkami między Rakowiecką i Narbutta, czy nawet dalej, Dąbrowskiego, pozwala znaleźć nie tylko modernistyczne kamienice, ale i słodkie wille w sporych ogrodach.  Fajnym odkryciem była dla mnie zdecydowanie stuletnia kamienica przy Kazimierzowskiej 76a, w podwórku, przy ciągu garażowatych budynków kryjących m.in. centrum pomocy dla ofiar przemocy czy jakoś tak. Sama kamienica była (a może wciąż jest) siedzibą modnego miejsca dla dzieci, tego z gatunku eko-sreko-indywidualny rozwój blabla, ale wygląda przecudnie z wierzchu.

wtorek, 21 lipca 2015

Strach się bać

- Mamo, boję się obozu harcerskiego - jęczało moje dziecko już po rajdzie, kiedy wiedziała, jak wygląda wyjazd z harcerzami.
- Boję się, że będę płakać i wszyscy się będą ze mnie śmiać, albo że dostanę focha i znów czegoś nie osiągnę przez zachowanie, albo że tam będą osy!
- Mamo, a czy ja mogę tam nie jechać? Proooszę!

Obóz był już jednak opłacony i postawiłam sprawę twardo: masz jechać. Jeśli będzie bardzo ciężko, to cię zabierzemy.
Doniesienia z obozu są jednak optymistyczne.

- Mamo, zostawili nas w Gdańsku samych na grze miejskiej, tylko z zastępową, ona ma 12 lat, a my po 10. Nie boją się, że się zgubimy.
- Mamo, Ula szła w sandałach do tojki i rozwaliła palec o wystający pieniek. Teraz jej chłopak chodzi wszędzie z siekierką i karczuje te pieńki, i oni się nie boją mu dać tej siekierki, a ma 11 lat!
- Mamo, a tu są śmieszne kary, to nie są konsekwencje, tylko kary. Na przykład Zosia musi wszędzie chodzić z kijkiem, i spać z kijkiem, i na obiad, i do tojki. Ten kijek jest jej wzrostu, bo się sama przyznała, a gdyby się nie przyznała, to by miała taki cięższy i wyższy. Ona nawet ślub z tym kijkiem brała, wiesz, zrobiliśmy mu głowę z liści i założyliśmy mundur i perukę obrzędową. A najgorsza kara to jest ciężki alarm: musisz spakować wszystkie swoje rzeczy, nawet pryczówkę, i biegać z plecakiem dookoła obozu.
- Mamo, a na małe pióra to nie wolno jeść przez cały dzień, a potem trzeba na cały dzień iść do lasu i nikt nie może cię zobaczyć. I oni się nie boją, że zabłądzisz albo umrzesz z głodu!
- Mamo, dzięki temu, że mamy idealny porządek w namiocie, to codziennie dostajemy drewno i zbudowałyśmy już chatkę! Nauczyłam się składać mundur w kostkę i równo ścielić prycz!

- Mamo, najbardziej mi się podoba, że oni tu mają do nas zaufanie. Nie pilnują nas na każdym kroku. Możemy i musimy być samodzielni. Jeśli ktoś ma do ciebie zaufanie, to ty też wiesz, że dasz radę.
I wiesz, mamo, dni mijają tu strasznie szybko - ledwie się obudziłaś, już jest wieczór - ale wydaje mi się, jakbym była tu już z miesiąc...

poniedziałek, 20 lipca 2015

Akcja GTWB - Lubię, kiedy Warszawa... nie przyjmuje miasta do wiadomości.

Lubię kury na blokowiskach.
Lubię pszczoły, bobry i różne inne zwierzątka.
Lubię fińskie domki i miejsca zapomniane przez Boga i ludzi.






Takich miejsc - zapomnianych, a może tylko szerzej nieznanych - w których można się poczuć jak na letnisku, a nie w dwumilionowym mieście - jest w Warszawie bardzo dużo, i - wbrew pozorom - nie tylko na obrzeżach. Takim nienaruszonym pasem sielskości są tereny przygraniczne - mówię tu o granicy z 1916 roku. Za nimi wyrosły blokowiska, a stuletnie przedmieścia pozostały przedmiejskie, choć miasto pączkuje i rozbudowuje się za nimi.

Zemsta pociągów, czyli ja to mam bardzo dobre połączenie - cz. II

Spędziłam wspaniały dzień na obozie harcerskim. Zjadłyśmy wyśmienity obiad, Młoda pokazała mi podobóz, i sanitarki, i tojtojki (mamo, to są naprawdę fajne tojki, megaluksusowe i czyste w porównaniu do miejskich, ale latryna chyba byłaby lepsza), i kąpielisko, pilnowane przez rudego brodacza w kapeluszu, poszłyśmy na lody i w ogóle było super (mamo, naniosłaś igieł na moją prycz, zabieraj je stamtąd! Tu musi być idealny porządek!).

Zwiedziłam Koronowo, zaskoczona, że wzdłuż drogi nie ma chodnika, ale jest ścieżka rowerowa. Okazało się zresztą, że trasa z Bydgoszczy do Koronowa jest częścią międzynarodowego szlaku rowerowego z Calais do Sankt Petersburga i niemal na całej długości ma ścieżkę, a tam, gdzie nie ma, kierowcy są mili, uprzejmi i z wielkim szacunkiem traktują pedalarzy.

W doskonałym czasie (70 minut) pokonałam 25 km do Bydgoszczy. Mogłam połazić po Wyspie Młyńskiej i doskonale zrewitalizowanym Rynku, któremu fenomenalnie przysłużyła się likwidacja "kompleksu gastronomicznego Kaskada". Kupiłam świetne lody w cukierni Katarynka i w radosnym oczekiwaniu udałam się na dworzec.

Czy wspomniałam byłam w poprzednim poście, że w Bydgoszczy nie ma dworca? Nowy dworzec jest w budowie, stary dworzec jest w remoncie, a przejścia na perony są tymczasowe i polegają głównie na pokonywaniu wąskich i stromych schodów, co nie jest proste nawet BEZ roweru z obciążeniem. Udało mi się dojrzeć miłe dziewczyny w kamizelkach "IC - Informacja", które objaśniały, jak się w tym wszystkim poruszać, i wiedziały nawet o teoretycznym istnieniu SOKistów, którzy przeprowadzają przez tory osoby niepełnosprawne i na wózkach (więc może i mnie by przeprowadzili), ale... ale "dzisiaj ich nie widziałyśmy jeszcze" (a była godzina 16.00).

"Pociąg TLK Rej z Kołobrzegu (uuups - wiedziałam, co usłyszę) do Lublina przybędzie z opóźnieniem ok. 15 minut. Opóźnienie może ulec zmianie. Za opóźnienie podróżnych i oczekujących przepraszamy".

Kwadrans to luzik. Naprawdę. Spojrzałam na zestawienie wagonów, żeby wygodnie się ustawić w dobrym miejscu. Wagon dla rowerów ma nr 10. Ja mam bilet do wagonu 29. Którego nie ma w zestawieniu.

To był zonk nr 1. Ale taki mały zonk.
Następnie rozpoczęło się oberwanie chmury i pociąg zwiększył opóźnienie do 40 minut. I w końcu przyjechał.

  • Zonk nr 2. Skład w ogóle nie miał wagonu dla rowerów. Wagon 29 był zaraz za lokomotywą, ale, jak poinformowali mnie przez okno dobrzy ludzie, drzwi za lokomotywą, od tego przedsionku, gdzie ma stać rower, z prawej strony się zacięły (a peron był z prawej właśnie), a poza tym stoją tam już trzy rowery. Kierownik pociągu łaskawie zgodził się, żebym wlazła drugimi drzwiami (bo w ostatnim wagonie też stały trzy rowery), co nawet udało mi się zrobić.
  • Zonk nr 3. Ustawiłam jednoślad w przejściu, zastanowiłam się nawet, czy by go linką nie przypiąć, i spojrzałam w głąb korytarza. To znaczy chciałam spojrzeć w głąb korytarza, ale się nie dało, bo wszędzie stali ludzie. W przedziale, do którego miałam miejsce, siedziało, jak się potem okazało, dwoje staruszków i rodzina z malutkimi dziećmi. Bo miejscówki są obowiązkowe tylko z rowerami. Ciekawe, jak miałam im powiedzieć, że to MOJE miejsce jest, i że wypad na korytarz, proszę państwa...
  • Zonk nr 4. Stałam sobie grzecznie w przejściu koło kibla, przesuwając rower tam i z powrotem, w zależności od tego, czy ludzie chcieli skorzystać z toalety, czy przejść do kolejnego wagonu. Chodzili w tę i we w tę (wte i wewte?), bo im się nudziło, więc ja też miałam rozrywkę.
  • Zonk nr 5. We Włocławku na stacji nie było prądu. Tam też mieli oberwanie chmury, ludzie zdążyli na pociąg wyłącznie dlatego, że "opóźnienie wzrosło do 60 minut". Ale panie we Włocławku zamknęły po prostu kasy, nie wypisując kwitków o niemożności wystawienia biletu, więc konduktor był mocno wkurzony, że nie ma podstawy, żeby nie pobierać opłaty za wystawienie w pociągu. A ludzie byli wkurzeni, bo to przecież nie ich wina, że nie ma prądu...
  • Zonk nr 6. W Kutnie czekaliśmy 40 minut na inny skomunikowany pociąg, któremu na tory upadło drzewo. OK, sorry, taki mamy klimat. W Kutnie również zapach z kibla zrobił się nie do zniesienia, zwłaszcza że ludzie chodzili do niego na fajki. Mimo burzy, która szła przed nami, powietrze było ciężkie i duszne, poza tym w czasie jazdy nie da się w żaden sposób wywietrzyć przedsionka, nie ma tam otwieralnych okien.
  • Zonk nr 7. W Łowiczu do pociągu wskoczył wymięty WARSowiec. Spytał radośnie, czy się zmieści, odpowiedziano mu, że nie, więc najpierw wskoczył sam, a potem wciągnął swój wózek z kawą, uczynni ludzie, którzy zajmowali przedsionek wraz ze mną, "skompresowali się". WARSowiec rozejrzał się i stwierdził: "Pie...ę, nie robię. Ja mam teoretycznie zasuwać z tym wózkiem po korytarzu i sprzedawać kawę. Ale po pierwsze, nie będę ludziom po nogach jeździł, a po drugie, czekam na was drugą godzinę i przemokłem do suchej nitki, a wrzątek w termosie prawie wystygł". WARSowiec usiadł na drzwiach i usnął.
  • Zonk nr 8. W Niepokalanowie pociąg stanął na dobre. Nad Warszawą podobno skumulowały się trzy burze i system sterowania poszedł był się kochać. Przed nami stały cztery pociągi. Mieliśmy trzecią godzinę opóźnienia, i dzieci z "mojego" przedziału chyba miały już dość. W każdym razie zaczęły to okazywać.
Zapachu z toalety nie dało się już wytrzymać. Starsza pani lamentowała, że myślała, że to już Zachodnia, i przygotowała się do wysiadania, a teraz nie ma nawet jak wrócić do przedziału. Dzieci wyły. Coraz głośniej. Ludzie wędrowali do toalety (teoretycznie nieczynnej na stacji), do sąsiedniego wagonu i na zewnątrz. Tam. I z powrotem. Tam. I z powrotem. W pewnym momencie poczułam, że zaraz zmontuję sobie jakiegoś kałacha i powystrzelam całe towarzystwo.


"Uwaga podróżni! Pociąg Kolei Mazowieckich z Łowicza do Warszawy Wschodniej przybędzie z nieokreślonym opóźnieniem".


Wyszarpnęłam rower spomiędzy bagaży i wózka z kawą, wyrzuciłam go nieomal z wagonu i pojechałam, nie oglądając się za siebie. Na wysokości sanktuarium ogarnęłam się trochę, założyłam kask i światełka i po chwili namysłu zadzwoniłam do męża, żeby wyjechał mi samochodem na spotkanie. Do Warszawy miałam wszak 40 kilometrów, a była 22.30...
  • Zonk pozytywny: z Niepokalanowa do DK92 i potem prawie na całej długości DK92 prowadzi ścieżka rowerowa. Pięć kilometrów przed Błoniami jest nawet oświetlona. Tam, gdzie nie ma ścieżki, jest bardzo szerokie asfaltowe pobocze.
Wnioski:
Teoretycznie wyprawa była przygotowana dobrze. Praktycznie: nie należy wierzyć gugiel nawigacji i nigdy, ale to przenigdy nie należy wierzyć spółce PKP IC. W każdym razie nie do końca. Należało sobie przedłużyć weekend o jeden dzień i wracać pustym składem w poniedziałek...

Zemsta pociągów, czyli ja to mam bardzo dobre połączenie - cz. I

Czy ja coś pisałam w poprzednim poście o podkładaniu ładunków pod skład IC, nocujący na Grochowie?
No to dostałam za swoje.
Oj, dostałam.

Pojechałam do środka niczego, znaczy 20 km od Bydgoszczy, na oficjalne odwiedziny na obóz harcerski. Pech chciał, że nie mogłam jechać samochodem - ani swoim, ani znajomych rodziców z drużyny. Postanowiłam - skoro nie udało mi się w tym roku wybrać "zieloną siódemką" nad morze - dokonać małego sprawdzenia swoich możliwości i pokonać te 20 km na rowerze, z sakwami, namiotem i w ogóle. Plan był prosty - Kujawiakiem do Bydgoszczy, nocleg w stanicy PTTK w Janowie (10 km od dworca, 35 minut), tak, żeby się wyspać i około 10 pojawić się wraz z innymi rodzicami na obozie.
 

  • Zonk nr 1. Na stronie PKP IC nie można kupić biletu na rower. Byłam za leniwa, żeby jechać specjalnie na stację dzień wcześniej, więc musiałam odstać swoje w kolejce na Centralnym.
  • Zonk nr 2. Jeśli się kupuje bilet na rower, niezbędna jest rezerwacja miejsca siedzącego. Na 40 minut przed odjazdem pociągu w Kujawiaku miejsc już nie było, musiałam kupić bilet na kolejny pociąg, na szczęście tylko 50 minut później. Mieściłam się jednak jeszcze w czasie - wg rozkładu miałam przyjechać sporo przed zachodem słońca.
  • Zonk nr 3. W Wieniawskim wagon nr 10 miał być specjalnym wagonem rowerowym, i to do niego dostałam miejscówkę. Niestety, specjalnym wagonem rowerowym był nr 9, a mój rower stał sobie samotnie na końcu składu, a ja biegałam do niego co chwilę patrzeć, czy się był nie przewrócił i nie tarasuje dostępu do toalety i drzwi wyjściowych.

Pociąg był się spóźnił do Bydgoszczy, nie chciałam też ryzykować braku miejsc w drodze powrotnej, odstałam wiec kilkanaście minut w kolejce do kasy w Bydgoszczy (pamiętacie? nie da się kupić biletu na rower poza kasą, np. w automacie). Kiedy wyruszyłam w drogę, było już mocno po zachodzie, szlak biegł jednak ścieżką rowerową i uliczkami osiedlowymi, a ja świeciłam się jak choinka wielkanocna dzięki kamizelce odblaskowej, opaskom led na rękach i nogach i milionie dodatkowych lampek, oprócz tych, co mam na stałe na wyposażeniu roweru. Miałam też nawigację.

  • Zonk nr 4. To, co według nawigacji było uliczką osiedlową, w rzeczywistości okazało się leśnym duktem (przegrodzonym biało-zielonym pasiastym szlabanem), nieutwardzonym. Dukt miał 1,6 km, a moja czołówka odbijała się w oczach zajęcy. Pamiętacie pochód wilków z Akademii Pana Kleksa, największą traumę waszego dzieciństwa? Bałam się tych zajęcy jak jasna cholera :D
  • Kolejna osiedlowa uliczka była uliczką. Brukowaną. Ostro w dół. A ja nie widziałam nawierzchni.
Stanica PTTK w Janowie jest przepięknie położona, widać to było nawet o 22.30, kiedy tam dotarłam. Moje zdanie z całą pewnością podzielali uczestnicy spływu kajakowego, którzy rozbili swoje namioty dookoła łodzi i opijali radośnie swój zachwyt, w chwilach zwątpienia udając się do stróża przybytku po browar spod lady. Stróż nie zauważył mojego przybycia, też bardzo lubił Brdę i browar.

Na wszelki wypadek rozbiłam namiot w pewnym oddaleniu od kajaków, pomiędzy cichą przyczepą kempingową i cichym igloo. Chociaż nie. Kiedy już podjęłam heroiczną decyzję o zakopaniu się w śpiwór z brudnymi zębami, z lewej strony dotarło do mnie gniewnie-proszące:
- Sławek, nie śpij na ławce, chodź do namiotu!
- Aale jaa wcaaale nie śpię!
- To chodź do namiotu!
Chyba udało jej się dobudzić Sławka, bo nagle stwierdził całkiem dziarsko:
- Dobra, to idziemy się ryćkać!
Protestowała trochę, ale w końcu chyba poszli się ryćkać, zagłuszając miłosne uściski disco-polo z samochodowego głośnika.
- Umc umc, kocham cię maaaała, umc umc, kocham cię caaałą, umc umc, umc umc, aaach, uuch, umc umc...
Piękna kołysanka.... 

Obudziły mnie już jednak ptaszęta. Wzięłam szczoteczkę i udałam się na poszukiwanie toalety. Znalazłam. Miała zieloną tabliczkę, informującą, że została odnowiona ze środków Ministerstwa Gospodarki. Ciekawe, ile lat miała ta tabliczka... Kurek od prysznica został mi w ręce, ale te przy umywalkach działały, i znalazłam nawet umywalkę, w której sprawny był również odpływ. W miarę odświeżona postanowiłam przyjrzeć się zakolu Brdy o poranku i z pewnym zdziwieniem zauważyłam stróża, który zbierał porozrzucane wiosła. Z nadzieją zapytałam go o prysznic.

- Prysznic? Dzisiaj nie będzie, za mało ludzi jest. Bo ja muszę 1500 litrów wody zagrzać.

Westchnęłam ciężko. Kempingowa kuchnia była znacznie bardziej obrzydliwa, niż łazienka, i w ogóle nie bardzo mi się tam podobało, uiściłam więc dychę opłaty za kawałek trawy z szyszkami i zwiałam stamtąd gdzie pieprz rośnie, to znaczy do Samociążka, będącego moim punktem docelowym, w którym jest wypasiony kemping z bardzo elegancką łazienką i doskonale zaopatrzony sklep z możliwością płacenia kartą.

Tym razem obyło się bez przygód.

piątek, 17 lipca 2015

Gdzie pociąg mówi dobranoc

O tym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi przeczytałam na Gazecie.pl, i, oczywiście, zafascynowało mnie natychmiast. Po pierwsze, lubię pociągi, a tam jest duuuuużo pociągów. Po drugie, czytuję blog ewkratkę, i chciałam się dowiedzieć, gdzie to dokładnie jest. Po trzecie, uwielbiam odkrywać miejsca przez Boga i ludzi zapomniane, bo Słoik Warszawski stawia sobie za cel poznać Stolycę lepiej, niż przeciętny Warszawiak ją zna. 

Duuuuuużo pociągów ma swoją sypialnię w wagonowni Grochów. Cudowne miejsce, prawie niestrzeżone, można sobie wejść i z okazji końca Ramadanu założyć jakiś miły ładunek pod skład Intercity. Kilometry torów, gęstwina torów, czułam się jak liliput wśród elementów olbrzymiej kolekcjonerskiej kolejki, mniam. Dojrzałam z daleka przedwojenną elektrowozownię, ale byłam właśnie na środku przejazdu kolejowego przy stacji Olszynka Grochowska i nie był to dobry moment na wyciąganie aparatu z plecaka :(

Ulica brukowana trylinką, położoną chyba w 1956 roku (spod trylinki czasami wyzierają oryginalne bruki kamienne). W 1956 puszczono autobus po Chłopickiego (przed wojną - pierwszą - zwaną Liwską), autobusom zwykle trylinkowało się pętle na zadupiach, do jakich te okolice niewątpliwie należą. W każdym razie miejscami trylinka wygląda na bardzo starą. Albo bardzo złej jakości...

Trzy bloki pośrodku niczego (między torami, znaczy), jeden podobno był dla policjantów, pozostałe socjalne. Osiedle Dudziarska zamieniło się chyba w getto, w pobliżu (nie wjechałam na teren osiedla) widziałam wyłącznie ludzi doświadczonych przez los, że się tak eufemistycznie wyrażę. Tym bardziej zaskakuje siedziba teatru, położona tuż obok. Teatr zorganizował wspólnie z sąsiadami plażę Kozia Górka, która istnieje od miesiąca, i nie widać na niej żadnych śladów żerowania istot ludzkich: tylko piasek, ławka, fajne malunki na okalających teren ruinkach, krąg ogniska. Albo teatr sprząta, albo istoty ludzkie, albo... nikt tam nie chodzi? Byczyłam się tam dobre pół godziny, i nikt nie zakłócił mojej samotności.

Więzienie wybudowano na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, jako źródło taniej siły roboczej dla kolejarzy. Z taniej siły chyba niewiele wyszło, ale miejsce na areszt - pośrodku niczego - jest przednie. Z ulicy wygląda to na maleńki, kameralny ośrodek (i ta strzałka na "Tani Hostel", czy jakoś tak, wskazująca prościutko na bramę główną), ale przebywa tam ponad 700 skazanych i osadzonych! Dopiero na gugielmapie dojrzałam starsze budynki, które kryją się za frontowym.

A potem przejechałam sobie na Kozią Górkę Kawęczyńską... ale to już temat na inną historię.


wtorek, 14 lipca 2015

Tajemniczy dworek

Właściwie to wszyscy o tym dworku wiedzą. Ale wcale nie jest łatwo go zobaczyć, może w zimie, jeśli ktoś wie, gdzie go szukać, to coś dojrzy. Bo latem nawet nie ma go jak sfocić.
 
Dworek jest skromniutki - niby klasycystyczny, i ma dwie oficyny-służbówki, takie żółciutkie z białym, ale nawet ryzalitu z kolumnami nie ma. Lubił go książe Konstanty, cisza, spokój, nikt ci nagle nie każe niczego podpisywać, jak w Belwederze, do którego bez przerwy ktoś z miasta przyjeżdżał. Potem nikt go za bardzo nie lubił - zrobiono tu coś w rodzaju hotelu oficerskiego, później wręcz świetlicę dla dzieci, potem przekazano budynek wytwórni filmowej na Chełmskiej, która urządziła w nim mieszkania pracownicze, z czasem zmieniające się w slumsy. Wytwórnia odgodziła pałacyk od przyległego parku wysokim żelaznym płotem, a nowy dzierżawca (Lewiatan) na wysokości budynku gęsto obsadził płot zielenią, skutecznie zasłaniając widok i zapewniając sobie prywatność. Parkują tam niezłe bryki, a w necie można czasem znaleźć o luksusowym biurze do wynajęcia pod tym adresem.
 
A pomyśleć tylko, że stosunkowo niedawno tuż obok mieścił się Pryjut, czyli coś w rodzaju dość paskudnego domu dziecka... A w parku był lunapar, znaczy karuzele, tancbuda, i bawiły się czerniakowskie chłopaki. Mimo eleganckich ławeczek i wygracowanych alejek nadal dość mocno czuje się w tym miejscu genius loci, jak i w całej okolicy, zresztą. Legionistyczno-mokotowsko-czerniakowskie trafaretowe symbole patriotyczne "zdobią" każdy dosłownie budynek w okolicy.
 
 

niedziela, 12 lipca 2015

Sotka

Prawdopodobnie pierwsze grodzone osiedle w Warszawie powstało jakoś razem ze mną - w latach 1977-1978. Dla pracowników ambasady ZSRR.
Ja się jeszcze jako-tako trzymam, osiedle zaś (dokładniej - dwa bloki, parterowa przybudówka i dziedziniec) straszy wybitymi szybami, za którymi wprawne oko dojrzy jakieś resztki mebli czy lamp. Bardzo atrakcyjna działka przy Sobieskiego 100 jest przedmiotem sporu dyplomatycznego, w który się wgłębiać nie będę, i jest solidnie chroniona - amatorzy zwiedzania pustostanów wysoko sobie cenią jej zdobycie.
Być może jednak wcale nie jest to pustostan - legenda miejska głosi, że w "Szpiegowcu" działa nieoficjalny Klub 100, czyli "Sotka", w którym można się bawić po poręczeniu pracownika rosyjskiej placówki.
W każdym razie sprawia wrażenie bardzo niedostępnego - otoczone jest fosą-stawem, murem przybudówki, chronione wysokim płotem z opadającym już drutem kolczastym. Prawdziwa twierdza - przy czym kawał całkiem niezłej architektury (Sembrat i Nowak).
 
Trafiłam tam przy okazji szukania dworku sieleckiego - o nim będzie za chwilę...

piątek, 10 lipca 2015

Miasto-ogród

Koncepcję miasta-ogrodu w 1898 roku opublikował Ebenezer Howard, stenotypista parlamentarny, któremu się nudziło na posiedzeniach, więc mechanicznie zapisując ich przebieg marzył o idealnym miejscu do mieszkania. Marzenia opisał, i okazało się, że nie on jeden snuł takie słoicze wizje własnego domku w ciszy i zieleni, w okolicy przyjaznej dla ludzi. Zwłaszcza, że miasto jako takie pod koniec XIX wieku zdecydowanie nie było miejscem miłym, brakowało w nim drzew, świeżego powietrza i światła. Utopia Howarda była tak atrakcyjna, że znalazła realizatorów na całym świecie, również w świeżo wyzwolonej Polsce, także w świeżo poszerzonej Warszawie.
 
Na zamówienie deweloperów-właścicieli, panów Tarnowskiego i Sobańskiego, przedstawicieli znakomitych rodów, architekci Sosnowski i Jawornicki przedłożyli koncepcję urbanistyczno-architektoniczną, która miała zrealizować spółka "Miasto-Ogród Czerniaków".
W sumie nawet im się udało.
I mimo błędów i wypaczeń efekt widoczny jest do dziś. Tyle że miasto-ogród Czerniaków leży na Sadybie.
 
Czarowne to miejsce, wymieszane, prawdziwa sałatka warzywna. Miałam napisać tygiel, ale w tyglu składniki się łączą, w sałatce pozostają osobno, lekko scalone majonezem, w tym wypadku majonezem romantycznych latarni gazowych, ogrodów i cichych, spokojnych uliczek. Zielona, Kuracyjna, Jeziorna, Jodłowa... fajne nazwy, co?
 
Obok siebie stoją dworki (pierwotna koncepcja zakładała "polski styl XVIII/XIX w.") i modernistyczne (czyt. znacznie tańsze w wykonaniu) wille, a nawet zupełnie współczesne domy, obok siebie mieszka czerniakowska ferajna i grecki ambasador, w jednym ogródku eleganckie panie w kapeluszach sączą szampana i rozmawiają po angielsku, w sąsiednim dwóch gości o nagich torsach grilluje kiełbasę, popijając ją Warką Strong i dla odmiany stosując łacinę. Tę nienadającą się do publikacji. 
 
Wszyscy zaś ciągną w upalne lipcowe dni na plażę, która jest, o dziwo, czysta, strzeżona i w miarę kulturalna. Od tej pod mostem Poniatowskiego odróżnia ją całkowity brak lansu, dużo skromniejsze rozmiary i możliwość kąpieli bez narażania życia i zdrowia. Jeziorko Czerniakowskie wysycha, ale wciąż jest tam gdzie popływać, i wciąż jest tam trochę dzikiej zwierzyny do postraszenia.
 
Klymaty, panie.

czwartek, 9 lipca 2015

Największe odkrycie 2015 r.

Pewien znajomy czerniakowski legionista zachwycał się ostatnio weekendem nad wodą. Weekend był gorący, więc spędzenie go nad wodą było pomysłem ze wszech miar rozsądnym. Legionista, jako lokalny patriota, reklamował Jeziorko Czerniakowskie.
 
Obejrzałam sobie plan Warszawy, skojarzyłam Jeziorko ze szlakiem latarni gazowych, przypomniałam sobie o mieście-ogrodzie i zaplanowałam wycieczkę. Wycieczka odbywała się w dzień upalny (wszak jadę się kąpać) i bezdzietny, w związku z czym wybierałam drogę nie najszybszą, ale najbardziej zadrzewioną i najmniej samochodową. Skręciłam ze św. Bonifacego w jakieś osiedle domków jednorodzinnych, dojrzałam jakąś starą szkołę (przesympatyczna, uwielbiam stare szkoły z dziedzińcem utworzonym przez boczne skrzydła, ze spadzistym dachem krytym ceramiczną dachówką), a za nią park i fosę. Zorientowałam się, że musi to być jeden z warszawskich fortów, i minęłabym go dość obojętnie, gdyby nie jakiś błysk po drugiej stronie zarośniętego tatarakiem zbiornika.
 
Błysk mnie zainteresował. Po chamsku wjechałam na trwanik, wgapiając się w przeciwległy brzeg.
Od nadtłuczonego reflektora odbijało się słońce. Reflektor przynależał do... katiuszy, czyli wyrzutni rakietowej BM-ileś tam.
 
Błyskawicznie objechałam mur i znalazłam się przed furtką, niezbyt gorliwie strzeżoną przez prywatnego wartownika. Powiedział, że to muzeum (www), albo lepiej muzeum (FB), i że wstęp wolny. Skorzystałam skwapliwie z udostępnionego mi stojaka-wyrwikółka i ze zdumieniem wpatrywałam się w rząd czołgów i innych dział samojezdnych (jako blondynka nie odróżniam jednego od drugiego). A potem - z jeszcze większym zdumieniem - w stacje radiolokacyjne, różne zestawy przypominające nieco "Grady" i "Buki", małe, zręczne myśliwce, rakiety, śmigłowce i działka przeciwlotnicze. Mówiąc wprost, opadła mi szczęka.
 
Dlaczego ja NIC o tym nie wiedziałam????? Nawet na Noc Muzeów to miejsce jakoś nie było specjalnie reklamowane - ani jako rzadkie, ani jako unikatowe, ani jako otwierane tylko na Noc, ani ze specjalnymi atrakcjami... A atrakcje były...
 
W każdym razie BARDZO GORĄCO POLECAM. 

środa, 8 lipca 2015

Pole Mokotowskie

Pole Mokotowskie jest jedno! - grzmią varsavianiści i warszawiacy. - Jedno jest, a "pola" to słoiki tylko mówią! Jedno jest pole, bo to pole marsowe było, czyli do przeglądu wojsk służące, a potem wyścigi i lotnisko i takie tam, i potem dopiero park, i to jest jedno pole!

A pola są dwa :) Znaczy parki są dwa. Po wschodniej i zachodniej części al. Niepodległości. I ten zachodni, tam gdzie jest Bolek, i Lolek, i staw, i pomnik psa, to się w ogóle nazywa park im. J. Piłsudskiego, a nie żadne Pole Mokotowskie, hehe. A gdyby nie wojna, to by go w ogóle nie było, bo miała być super dzielnica Piłsudskiego, zabudowana funkcjonalnie (vide gmachy przy Chałubińskiego), nowocześnie i z rozmachem. Trochę zabudowano (teren ciągnął się niemal od dzisiejszej Nowowiejskiej aż do Pasteura), o resztę (np. tereny KS Warszawianka, obecnie KS Skra) deweloperzy toczą boje z miastem i jego mieszkańcami, wierzącymi w teorię klinów napowietrzających czy po prostu łaknących zieleni. A na miejscu koni nadal cwałują konie, tyle że zamiast lekkich dżokejów niosą zbrojnych, a zamiast murawy pod kopytami mają słup. Ten od pomnika Tysiąclecia Jazdy Polskiej.

Mnie jednak bardziej zaciekawiła wschodnia strona, a dokładniej okolice za Stodołą, które de facto Polem Mokotowskim już nie są, tylko "terenami Politechniki Warszawskiej, osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Tablica wzbraniająca kiwała się na siatce, obok której było szerokie przejście, pozbawione jakiejkolwiek furtki. Za nim zaś znajdował się... stadion. No, ex-stadion. Jeden z pierwszych wybudowanych po wojnie, już w 1948 roku, całkowicie w czynie społecznym, dla KS Syrena (aczkolwiek zaprojektowany został, również ku chwale Ojczyzny zresztą, przez zawodowca). Podobno było tam wcześniej boisko podchorążych lotnictwa, ale nie mogłam się tego doszukać na ortofotomapach. Dziś, jak mówi arcyciekawa stronka na ten temat, stadion "przypomina raczej klepisko prowincjonalnej szkoły podstawowej, niż obiekt sportowy jednej z najznakomitszych uczelni w stolicy europejskiego kraju". Można się jednak doszukać jakichś resztek jego dawnej świetności, jeśli uważnie poszperać i użyć nieco wyobraźni.

Mam chytry plan na SGH, SGGW, Rakowiecką i w ogóle Mokotów :)



wtorek, 7 lipca 2015

Wolność rządzi!

- Dziecko, ty już do piątej klasy zdałaś? Stara dupa jesteś! - dziwiłam się, oglądając świadectwo.
- Zaraz, zaraz, ja mam 10 lat, a ty 37, to kto tu jest stara dupa? - rezolutnie spytało dziecko.

Dziecko wyjechało na wakacje.
- Mamusiu, a spakowałaś mi legitymację do wątróbki? - spytało w nocy poprzedzającej wyjazd. Przez chwilę zastanawiałam się, o co jej chodzi, aż w końcu przytaknęłam: - tak, jest w nerce, w środkowej kieszonce.

Dziecko wyjechało na wakacje.
Na dworcu tłum rozemocjonowanych rodziców pukał w szyby pociągu, przesyłając ostatnie buziaczki. Mamy płakały rzewnymi łzami, ojcowie przepychali się przy oknach. Błyszczące Pendolino opuściło peron. Rodzice otarli łzy, przybili sobie piątki i zaczęli się jakoś tak nieśmiało zastanawiać: to co? imprezka?

Dziecko wyjechało na wakacje.
- Mamusiu, a co to znaczy, że Grecja zbankrutuje? - pytało dziecko jeszcze przed referendum. Wyrzeźbiłam jakąś odpowiedź dotyczącą zbyt wysokich pożyczek i życia ponad stan, a także zaczęłam snuć wizje wypłat dla pracowników w marmurze i fecie.
 - Hmmm. Wypłata w serze, ok, przynajmniej będą mieli co jeść, ale podatki też płacą serem? Wiesz co? Ja myślę, że oni powinni wyjść ze strefy euro, wprowadzić jakąś własną walutę, i na początek stworzyć takie targi barterowe, wiesz, jak w dawnych czasach.

Dziecko wyjechało na wakacje dokładnie trzy godziny temu, a ja już do niej tęsknię!
A jednocześnie potwornie boję się telefonu pt. "mamo, zabierz mnie stąd". Bo poprzednie wyjazdy w taką rozpacz obfitowały. Więc na wszelki wypadek nie marzę o nieskrępowanych wyprawach, planuję najbliższe godziny jedynie, ufając, że dziecię dorosło, dojrzało, usamodzielniło się... a może nie?

Dziecko wyjechało na wakacje...

sobota, 4 lipca 2015

Nieoczekiwana zieleń Pragi Południe





Jak widać powyżej, Praga Południe jest ZIELONA.
Czego zupełnie nie widać ani z Grochowskiej, ani z Wału, ani z Ostrobramskiej.
Tam jest ZIELONO.
Park Skaryszewski płynnie przechodzi w Kamionkowskie Błonia Elekcyjne, zupełnie bezpretensjonalne, wypełnione opalającymi się tubylcami i roześmianymi dzieciakami, które ganiają z psami za piłką. Wzdłuż Kanału Wystawowego ciągną się ogródki działkowe, na których emeryci hodują pomidorki, a później jest jeziorko Gocławskie i Balaton. Przy Grochowskiej są sympatyczne parki - jeden koło zabytkowej Weterynarii, znaczy Simfonii Varsovii, a drugi wokół zabytkowego dworku, w którym w 1931 roku stacjonował podobno Chłopicki, a dziś dzieciaki wystękują "Dla Elizy" w szkole muzycznej. No i rezerwat Olszynki Grochowskiej...

Muszę się wybrać na Kozią Górkę, o której niedawno przeczytałam w GW - ale to jak promyk słońca w moim życiu, szczęście moje maleńkie, dziesięcioletnie, pięćdziesięciokilowe, źrenica mego oka - wybierze się w końcu na wakacje I BĘDĘ MIAŁA ŚWIĘTY SPOKÓJ!!!!!!!!

czwartek, 2 lipca 2015

Grochowska

Znaczy się, Praga Południe część kolejna.
O ile na lotnisku - między Ostrobramską i Wałem Miedzeszyńskim - w życiu wcześniej nie byłam (a, nie, raz byłam - tam się mieścił azyl, z którego wzięliśmy kota), to Grochowską przemierzałam regularnie od samych początków mojego mieszkania w Warszawie. Dziwiła mnie jej staro wyglądająca zabudowa na dużej długości - dla mnie to była droga donikąd. Jakże mało wtedy wiedziałam!

Grochowska to przecież szosa Brzeska, a szosa Brzeska to szosa Moskiewska! Arcyważny trakt łączący rosyjską wicestolicę z głównym ośrodkiem zachodniej prowincji. Wybrukowany w 1823 roku (o pomniku budowy Szosy Brzeskiej - pierwszego na ziemiach polskich upamiętniającego "zwykłych ludzi" - byłam już pisałam), włączony na duuużym odcinku (z kawałkiem Płowieckiej włącznie) do miasta w 1915 r. Nic dziwnego, że fabryki i fabryczki rosły jak na drożdżach (Fabryka Aparatów Optycznych i Precyzyjnych H. Kolberga, Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne, oraz Towarzystwo Budowy Motorów „Perkun”), a ludzie chętnie się osiedlali w pobliżu, początkowo w drewniakach, a po wybudowaniu pętli tramwajowej Gocławek (1925) również w modernistycznych 2-3-piętrowych kamieniczkach. W okolicach pl. Szembeka powstało całe gęsto zabudowane murowane miasteczko, czy raczej dzielnica przedmiejska, z kościołem (murowany skończono dopiero po wojnie), i, oczywiście, z bazarem na "rynku", znaczy na placu, który ruszył w 1944 roku, kiedy można było coś przehandlować z żołnierzami bratniej armii. Bazar istnieje do tej pory, choć dziś uznawany jest za nielegalny i czeka go podobno likwidacja...