piątek, 21 sierpnia 2015

Kijem Wisły nie zawrócisz

nawet podczas suszy i rekordowego stanu 47 cm.

Podziwiając po drodze do pracy wiślane kamulce, które licznie wystają z płyciuchnej wody, tworząc malownicze wyspy, zapałałam nieprzemożną chęcią przejścia Królowej w bród. Bez powodzenia szukałam osoby do asekuracji, za mało znam wariatów, choć dochodziły mnie słuchy, że na wysokości Wału Zawadowskiego to "mój kolega przeszedł" i tak dalej. Któregoś razu jednak nie wytrzymałam i zeszłam z prawobrzeżnej ścieżki nad wodę. A raczej nad kamulce. Na wysokości KS Spójnia po drugiej stronie.

Myślicie, że byłam sama?
Ha! Wiślane brzegi w ogóle są dość zatłoczone, pamiętacie, jak wczesną wiosną usiłowałam znaleźć odosobnienie w krzaczkach i mi się nie udało? Ale ten akurat fragment Golędzinowskiego Szlaku Przyrodniczego zgromadził wyjątkowe tłumy. Ludzie Bezdomni szukali butelek. Ludzie Młodzi chodzili z wykrywaczami metali. Rowerzyści chodzili z rowerami. Wszyscy mieli podwinięte nogawki, sandały i kije.

Czym prędzej zaparkowałam swój pojazd przy malowniczym korzeniu, podwinęłam nogawki tak do połowy łydki i znalazłam odpowiednią gałąź. Gałąź była lekka i miała koniec okorowany dokładnie do wysokości moich dżinsów.  

Bez problemu pokonałam pierwsze kilkadziesiąt metrów, nie zamoczywszy stóp. Na wyłoniwszym się dnie Królowej ciężko jest znaleźć "piaaaasku białego wiślanego, piaaaasku", jest za to całe mnóstwo cegieł i innego gruzu wyraźnie budowlanego. Właściwie nie wiem, czy to cegły były, przypominały raczej betonowe bloczki, ale może były po prostu oblepione mułem, czy coś.

Z jednej łachy na drugą przeskoczyłam po wielgachnych otoczakach. Postałam chwilkę, sfotografowałam wyraźne koleiny po ciągniku, ciężarówce czy innej amfibii, i przymierzyłam się do kolejnej łachy. Kij twierdził, że dżinsów nie zamoczę.

I tak sobie wędrowałam tu i tam, aż doszłam mniej-więcej na środek Wisły. Wzdłuż warszawskiego brzegu sunęła majestatycznie na wiosłach policyjna motorówka. "Aha" - myślę sobie, "jak na wiosłach, to pewnie jest za płytko, żeby włączyć silnik... a z drugiej strony, jest wystarczająco głęboko, żeby ona jednak płynęła... a czy na pewno Wisłę wolno przekraczać pieszo?".

Spojrzałam na spieniony w tym miejscu nurt. Jak się pieni, to dobrze - płytko, znaczy. Z drugiej strony, wartko, znaczy. Zamachnęłam się kijem. Kij, owszem, nawet sięgnął dna, i nawet nie było ono, to dno, jakoś głęboko - może do kolan. Ale Królowej się nie spodobało dźganie kijem. Królowa postanowiła mi kij zabrać. Z trudem go jej wyrwałam, podziękowałam za ostrzeżenie i zawróciłam.

Bo, wicie rozumicie, jakbym ja była stukilowym osiłkiem, to może bym wlazła do Wisły i po kolana. Ale (prawie) eteryczna kobieta to jednak nie powinna się tam pchać. Bo Królowa, mimo że uschnięta, to jest silna. I mogłaby kobietę przewrócić. Kobiety nie lubią się toczyć w wodzie po cegłach. No way.


czwartek, 20 sierpnia 2015

Woody Allen i kamienie milowe

Kiedy wyjeżdżałam 6 lat temu do Moskwy, tuż przed zmianą pracy obejrzałam "Vicky Christina Barcelona". Uznałam, że to dobry znak, coś jak "ahoj, przygodo".
Przed powrotem do Polski oglądałam "Rzymskie wakacje", które mówiły o tym, że każda przygoda kiedyś się kończy - i że to w sumie dobrze.
"Nieracjonalny mężczyzna", którego teraz grają w kinach, to taka wariacja na temat "Zbrodni i kary" - tylko jakby Allen uważał, że Dostojewski trochę z karą przekombinował i należy to prościej rozwiązać. Piękna ekranizacja pierwszych rozdziałów książki i.... i dalej nic.
To co? Czeka mnie teraz nuda czy bezrobocie?

środa, 19 sierpnia 2015

Żoliborz Podoficerski

Ilekroć czekałam w porannym szczycie, aż uprzejmy policjant puści mój autobus z mostu Gdańskiego w Międzyparkową, tyle razy zastanawiałam się nad zaniedbanym budynkiem, przypominającym nieco szkołę, który miałam po prawej stronie, i nad zaokrąglonym w stylu lat trzydziestych blokiem po drugiej stronie torów. Obiecywałam sobie, że na pewno tu przyjadę na rowerze, przecież mam prawie po drodze, i że muszę, i w ogóle.
Ha! W końcu to zrobiłam. Nagroda nie kazała na siebie długo czekać, ten zapomniany zakątek Warszawy obfituje w bardzo interesujące miejsca.

Międzyparkowa, jak sama nazwa wskazuje, leży między parkami, otaczającymi forty Cytadeli. Bliżej Wisłostrady, za Zakroczymską, jest Fort Legionów z jakąś knajpą podobno, bliżej przejazdu nad torami - Fort Traugutta z międzyszkolnym ośrodkiem sportowym i takim bardziej ohydnym schroniskiem młodzieżowym, niezmiernie słabo reklamowanym, mieszczącym autokar dzieci w metalowych baraczkach-kontenerkach znanych z budów. A obok rzeczywiście znajdowała się szkoła. Kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze ulica Krajewskiego biegła pod torami kolei obwodowej i jeździły nią tramwaje. Teraz zostało tylko przejście podziemne, niezbyt zachęcające, którego zwiedzić nie mogłam ze względu na trwający remont torowiska nad nim.

Szkołę wybudowano na peryferiach ówczesnej Warszawy, najprawdopodobniej miała ona służyć podoficerskim dzieciom z osiedla pod Cytadelą, bo innych skupisk ludzkich w okolicy nie ma. Zbudowano ją w ramach wielkiego planu zwiększenia dostępności szkół powszechnych i ukończono ledwie trzy lata przed wojną. Projekt z jednej strony był typowy: "programowa" szkoła miała być TANIA, mieć 7-9 sal po 52 m2 każda (razy liczba szkół w budynku, bywały dwie i trzy i pięć nawet), salę do przyrody i do prac ręcznych, rekreacje, 60-metrowe mieszkanie dla kierownika, kawalerkę dla dozorcy, pokój nauczycielski, kancelarię, natryski, dożywialnię (czyli stołówkę) i OBOWIĄZKOWO - pokój lekarski. Sale gimnastyczne i boiska były przewidziane, ale w planach, kiedy już zostaną zaspokojone najpilniejsze potrzeby. Z drugiej strony, te typowe projekty realizowali naprawdę uznani architekci: w tym przypadku Gutt i Jankowski.

Powszechniak wyprowadził się z budynku dość szybko, potem przez wiele lat korzystało z niego LO im. Poniatowskiego, ale i ono się wyprowadziło w końcówce lat siedemdziesiątych, zapewne w przewidywaniu wyżu demograficznego - bo szkoła jest maleńka, choć salę gimnastyczną zyskała chyba jeszcze przed wojną.

Wojsko po drugiej stronie torów też się chyba wyprowadziło, a że budynki należą (należały?) do miasta i sporo jest (było?) mieszkań kwaterunkowych, to podobno niekiepska żulernia się tam pojawiła, fora internetowe mówią coś o grasujących rowerzystach-nudystach i niebezpieczeństwach, czyhających w parku w dawnej fosie. Nic nie wiedziałam o żulerni, spodobało mi się za to wiszące na sznurkach w podwórzu pranie, charakterystyczna szara cegiełka elewacji i małomiasteczkowy klimat. Gapiąc się na pastorały przy Dymińskiej i zastanawiając się nad ich oryginalnością, potknęłam się o betonową płytę, i nawet ją lekko sklęłam, nie podejrzewając, że depczę sklepienie Ringstandu. Oprócz Ringstandu były tam gdzieś (przed wojną) korty tenisowe i małe baseny w podwórzach. Bloki Wojskowego Funduszu Kwaterunkowego wyglądałyby zupełnie współcześnie, gdyby nie ta szara cegiełka. Ciekawe, jak się w nich mieszka, bo o standardzie moje źródła mówią niewiele. Wiem, że podoficer z rodziną mógł liczyć na 2-3 pokoje z kuchnią, piwnicą i stryszkiem, aczkolwiek podobno nie zawsze z łazienką (łazienki były wspólne, w suterenach), żonaty oficer rozbijał się na 90 metrach, a jak się dochrapał wyższej szarży, to i na 120 metrach i miał guziki do przywoływania pokojówki i grzejnik gazowy w łazience i gazową prasowalnicę. Istnieją też doniesienia o kominkach w mieszkaniach, nie wiem, na ile sprawdzone i aktualne współcześnie (może ktoś po prostu przerobił sobie piec kaflowy na kominek?).

Jak będę stara i bogata, to będę mieszkać na Żoliborzu albo na Ochocie. Może na ten kawałek Żoliborza nie muszę być aż tak śmierdząco bogata? A miejscówka idealna...


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Ребята, давайте жить дружно!

Być może ludzie mojego pokolenia pamiętają jeszcze radziecką kreskówkę o kocie Leopoldzie i dwóch wrednych myszach, miły odpowiednik Toma i Jerrego. Kot na końcu każdego odcinka proponuje życie w przyjaźni, a myszy w kolejnym znów robią z nim, co chcą.

Przyjazna koegzystencja to chyba to, co udało się osiągnąć na osiedlu akademickim "Przyjaźń" koło bemowskiego ratusza. A raczej ratusz jest koło osiedla, bo przecież wioska budowniczych Pałacu Kultury powstała duuuuuuużo wcześniej. I jest słodka.


Osiedle Przyjaźń to dzisiaj enklawa sielskości w środku miasta, jeszcze bardziej rajska, niż fińskie domki na Jazdowie. Część drewniaków zajmują studenci, podobno dzisiaj głównie z Grzegorzewskiej, chociaż kampus jest międzyuczelniany. Dawno, dawno temu, chyba jeszcze w licealnych czasach, pojechałam tam z kimś w gości i było pioruńsko zimno, a tubylcy używali elementów konstrukcyjnych akademika, tudzież stolarki budowlanej, do rozpalenia ognia. Zresztą, może to jakaś legenda miejska, która tak mi przemówiła do wyobraźni, że zdaje mi się, że byłam jej świadkiem... Inna legenda mówi, że w szafach były tajne wejścia pod podłogę, a w piwnicach działy się rzeczy wielkie: wygrywano i przegrywano fortuny i niewieście serca...


Studenckie baraczki przyjemnie współistnieją z jednorodzinnymi, również drewnianymi, domkami, otoczonymi zadbaną zielenią w stylu wiejskim - malwy i nieskoszona trawka. Budynek klubu przypomina trochę stodołowate miejsca zabaw, organizowanych w soboty we wsiach, do których jeździłam na wakacje, i pachnie starym drewnem. Zdaje się, że opary alkoholu nie są zbyt dobrym konserwantem, bo nikt nie chce podjąć się remontu, bez którego Karuzela wkrótce się zawali.
Kotłownia jest oczywiście murowana, zapewne obok jest (albo była) pralnia i łaźnia, a w Kolorado było kino. Porządna wioska musiała mieć też bibliotekę, i faktycznie - księgozbiór jest. Zajmuje tylko jeden domek (kiedyś były co najmniej dwa - osobno wypożyczalnia i czytelnia), ale wygląda tak samo, jak 60 lat temu.


Letnia wycieczka do "akademików na Jelonkach" to uczta dla wymęczonych miastem zmysłów. Dźwiękoszczelne ekrany chronią przed ulicznym zgiełkiem, słychać śmiech dzieciaków na placu zabaw, głośne oddechy ulicznych kalisteników na zewnętrznej siłowni, skrzypienie podłóg i bzyczenie pszczół. Ktoś brzdąka na gitarze Okudżawę. Sierpniowy żar leje się z nieba, ale w cieniu starych drzew nie jest aż tak dojmujący, jak w betonowym centrum Warszawy. Drzewa są wszędzie, mniejsze i większe, starsze i młodsze. Niewiele zapewne pamięta pierwszych cieśli osiedla - wtedy były tu sady, a  żywot śliw i jabłoni bywa krótki. Drzewa pachną. Pachnie nieskoszona trawa, wysoka mimo suszy, kwiaty, stare drewno, dym z kotłowni, książki w bibliotece, taki charakterystyczny, lekko kwaskowy zapach skansenu, ożywiony ponętną wonią grillowanej kiełbaski.


Studentów na Jelonkach coraz mniej - nie tylko, co byłoby oczywiste, w wakacje, ale po prostu zmieniły się oczekiwane przez nich warunki. Są jednak tacy, którzy celowo wybierają niedogodności "Przyjaźni" - osiedle to zawsze - od z posterunków zdjęcia wartowników, pilnujących budowniczych Pałacu, cieszyło się sławą osiedla wolnego - przynajmniej od surowych recepcjonistów, pilnujących liczby i składu mieszkańców...

sobota, 15 sierpnia 2015

Tam, gdzie fale radiowe pętle mają.

Jako że są wakacje, a ja jestem tymczasowo bezdzietna, jeżdżę sobie na rowerze nie do domu, a gdzie mnie oczy poniosą, czyli najczęściej tam, gdzie motyle nie dolatują, bo za krótko żyją, a fale radiowe pętle mają.


Interesowały mnie forty twierdzy Warszawa, i zaczęłam od najbliższych i najbardziej północnych - bielańskiego nie chciało mi się szukać, Wawrzyszew prawie objechałam z zewnątrz. Szeroko otwarta brama i opadnięta tablica "teren wojskowy - wstęp wzbroniony" zachęcały do eksploracji również w środku, ale dobroduszny strażnik zawołał za mną, że "panienko, tu nie wolno", i ta "panienka" ucieszyła mnie tak bardzo, że bez trudu przełknęłam gorycz odmowy.

Babice też sobie objechałam, zastanawiając się intensywnie nad nazwą - bo nazywa się też fortem Radiowo. Tam jest całkiem "teren wojskowy, wstęp wzbroniony", więc nawet nie próbowałam wjeżdżać do środka. I tak, zastanawiając się, dotarłam do fortu Blizne, opisanego znów jako "teren prywatny - wstęp wzbroniony", więc lekko zniechęcona zrobiłam sobie popas z kradzionymi niedojrzałymi jabłkami, legalnie zdobytą wodą z MPWiK i smartfonem. Bo dlaczego Radiowo, no?

I zamiast jechać w kierunku Chrzanowa, pomknęłam ulicą Fortową, a następnie Hubala-Dobrzańskiego ku granicom miasta, a nawet dalej, do tabliczki "Latchorzew". Przy tej tabliczce skręciłam w leśną ścieżkę i niemal natychmiast jęknęłam radośnie,  ujrzawszy betonowe coś i tablicę informacyjną.

Betonowe coś było podporą nogi masztu nadawczej Transatlantyckiej Stacji Radiotelegraficznej. W lesie Bemowskim takich podpór jest 39 (jedną wykopali), i do tego jeszcze resztki fundamentów różnych budynków, cewek, basenów chłodzących i innych takich (bardzo szczegółowo opisanych na stronie www.nadajnik-babice.pl), i trzy "czuwajki" (ja znalazłam dwie, ale nie chciało mi się szukać trzeciej), i kolce przeciwpancerne (też mi się ich nie chciało szukać), a sama ścieżka była techniczną drogą dla wartowników, których bagnety iskrzyły na niebiesko od silnego pola elektromagnetycznego...

Stację wybudowaliśmy sobie w 1923 roku i była prawdziwym majstersztykiem, dzięki któremu wygrywaliśmy większość europejskich przetargów na łączność międzykontynentalną. Miała dwie wielkie anteny rozwieszone na pięciu 126-metrowych słupach każda i emitowały superdługie fale, które umożliwiały np. Niemcom łączenie się z u-botami na Atlantyku w czasie okupacji. I ci sami Niemcy wysadzili stację tuż przed wyzwoleniem Warszawy, w 1945 r.

piątek, 14 sierpnia 2015

Czerwone szpilki

zdjęcie z internetu
Chodziły za mną od dawna. Nigdy takich nie miałam, a strasznie chciałam mieć - czerwone, błyszczące, lakierowane, na wysokim, cieniutkim obcasie.
I w końcu je sobie kupiłam.
I założyłam do pracy.
I wszyscy je zauważyli.
Kiedy się zdziwiłam, mój szef też się zdziwił:
"Zupełnie nie wiem, dlaczego ludzie zwracają na nie uwagę. Przecież są takie skromne i stonowane..." :D :D :D

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Uff, jak gorąco

Ostatnie kilka dni spędziłam w wodzie. Całe Boże dnie spędziłam w wodzie. Niezupełnie dobrowolnie, wolałabym częściowo w wodzie, a częściowo w cieniu, ale musiałam być w wodzie, bo Najlepszy Kumpel Przelatka (jedyny, który się akurat ostał w Warszawie w przerwie między wyjazdami wakacyjnymi) nabroił i dostał szlaban na wychodzenie. Podpadł mi tym straszliwie, choć nie mnie nabroił. Podpadł, bo tak to bym go zabrała i rozkoszowała się lekturą na leżaczku, a nie taplała w warszawskich basenach otwartych.
Jakby ktoś pytał, to zarówno Przelatek, jak i kumpel mają karty pływackie, a ja, hmmm, się nie topię przez parę minut. Więc jakby przyszło co do czego, to raczej oni mnie by ratowali, a nie odwrotnie.


Najpierw poszłyśmy najbliżej, czyli na Moczydło.
Moczydło to takie fajne, peerelowskie baseny, malowane olejno na niebiesko i żółto. Dziki tłum tam jest i najdrożsi są chyba w całej Warszawie, i żarcie w ichnim barku jest mocno takie sobie. Za to przebieralnie i łazienki są git, w każdym razie te przy boiskach, w tych drugich nie byłyśmy. I zjeżdżalnie są fajne.

Potem poszłyśmy na "basen z "Hecy na 14 fajerek", żeby było Wisłę widać". Hmmm, jak kręcono ten serial w roku pańskim 1978, to basen był w szczytowej formie. Dziś ma wodę "jak z Wisły", mętną i szarą, bardzo wolną kręconą zjeżdżalnię, jedną przebieralnię z dykty z reklamą popularnego napoju, bardzo śmierdzące toalety o zepsutych zamkach, i dwie knajpy - demokratyczną i drugą, ą ę stylizowaną na luz. W demokratycznej można sobie kupić piwko, albo nawet szota. Wisła słabo przebłyskuje za chaszczami, a po Wale Miedzeszyńskim śmigają auta, bziuuu, bziuuuu.
Ale za to ludzi było mało, a nawet bardzo mało, i wolno skakać do wody. W sensie, na bombę, na rybkę, na gwiazdę i tak dalej.

Potem pojechałyśmy na Szczęśliwice, zobaczyć, jak wygląda nowoczesność w domu i zagrodzie. Uuu, panie, pięknie wygląda. Zupełnie jak nasz domowy wzorzec z Serves, czyli basen w malutkim miasteczku na zachodzie Niemiec, który Historyk ujrzał po raz pierwszy w 1986 roku. Znaczy się, kwiatuszki rosną, woda jest przejrzysta i błękitna, są bicze wodne i piękna zjeżdżalnia, i śliczne szatnie i z szafkami, i toalety... nie, toalety pod koniec dnia już nie były takie śliczne. A w barku można kupić sałatki. I jogurty. I zupy. No, burgery też, ale przynajmniej jest jakiś wybór. I też wolno skakać. I ceny umiarkowane.
I, cholera, wszystkim się tam podoba, więc ludź na ludziu w tej wodzie siedzi. 

Na Inflanckiej było najbardziej super :) Prawie w ogóle nie ma ludzi. Legalna kąpiel w fontannie, która tam udaje brodziki dla dzieci (dorosłych też, w najgłębszej woda jest po pas). Olbrzymi teren z boiskiem do siatkówki plażowej. Genialny dojazd.

A może w tym sezonie uda mi się jeszcze na Corę i do Powsina? To wtedy będzie pełen przegląd warszawskich odkrytych pływalni.
Trochę mało, conie?