czwartek, 11 sierpnia 2016

O samowarach

Jeden z moich czytelników dopytywał o samowar :)
Taki na węgiel do grilla.
Samowar robi furorę na imprezach w plenerze, gorąco polecam. Rozpala się stosunkowo łatwo, a wrażenia są hohoho. Pytanie było o komin - więc nie, komin nie jest koniecznie potrzebny, ale robi jeszcze większe wrażenie z kominem. I nie wiem, gdzie kupić komin w PL - prawdopodobnie najłatwiej go znaleźć tuż za wschodnią granicą.

Kiedyś zabrałam samowar na wycieczkę rowerową. Wiecie, taki czilaucik w plenerze. Las Młociński (super miejsce), nie ta polana przy McDonaldzie, bo tam strasznie dużo ludzi, ale któraś z dalszych polan głębiej w lesie. Oficjalnie wolno palić ognisko, bezpłatne drewno przygotowane, i nawet ruszty są. Mjut i orzeszki. 
A do tego kiełbaski, chlebek, ciasto, cukier, kartonowe kubeczki, pięć litrów wody, węgiel drzewny i samowar. I komin. I to wszystko w moich sakwach, hłe, hłe, wyobraźcie sobie, jak mój rower wyglądał...

środa, 10 sierpnia 2016

Wrociłam!

Heeeej! Tęskniliście?
Ciekawa jestem, ile teraz będzie wejść na bloga - po kilkumiesięcznej nieobecności spowodowanej lenistwem, a także po zlikwidowaniu nicka z sygnaturką na jednym poczytnym forum.

Ciekawa też jestem, jak długo i jak regularnie uda mi się pisać. Średnia długość życia bloga to dwa lata. Mój moskiewski żył pięć, został pożegnany, bo temat się urwał. Warszawski prowadzony był regularnie przez rok. Temat... temat się nie urwał, choć blog chyba przestanie być tak varsavianistyczny jak był. Przestanie, bo po kursie przewodnickim zwiedzanie jako takie mi się trochę przejadło - to raz. Dwa, że zebrałam kupę materiału, którym chciałam się podzielić, a nie jestem w stanie go ogarnąć. Trzy, że Warszawa jako taka mi się skończyła strasznie szybko. Zostały smaczki, smakołyki, rodzynki, na które człowiek natyka się przypadkiem albo przeglądając blogi zapaleńców (których, okazuje się, jest od licha i trochę, więc po kiego grzyba powielać temat, pytam? Jestem odtwórcza, nie siedzę w archiwach, nie kolekcjonuję zdjęć, nie zbieram relacji, nie mam źródeł - mam rower i internet). 

Wczorajszym smaczkiem była na przykład betonowa strażnica przy EC Powiśle. Internety podają różnie: albo niemiecki schron wartowniczy z czasów okupacji, albo powojenna wartownia przy "obiekcie o znaczeniu strategicznym". Z wierzchu wygląda zupełnie tak, jak inne niemieckie schrony pozostałe w stolycy...

Są jeszcze moje prywatne odkrycia, to, co odkrywam dla siebie. Jako ta przyjezdna, słoiczka, zadaję głupie pytania (cóż, że po kursie) i szukam na nie odpowiedzi. Jak pytanie "dlaczego okładzina bulwarów wiślanych, wybudowanych rok temu, ma ślady kul?". I odpowiedź: bo bulwary miały być śliczniusie już w 1938, i wtedy położono okładzinę, tyle że inwestycja się opóźniała, a potem... potem to już były pilniejsze wydatki :( Fajnie, że współczesny projekt bulwarów uwzględnił przedwojenną okładzinę i zgrabne, modernistyczne rozwiązanie nadbrzeża.

piątek, 27 maja 2016

Długi weekend

Utopiłam kajak w Świdrze.
Poparzyłam się o kamienie z kuchni ogniskowej.
Zgubiłam nogawkę od bojek.
Trafiłam pod gradobicie 200 metrów od domu - przemokło mi wszystko, co miałam w sakwach.
Zużyłam ostatnich 6 zapałek i... nie rozpaliłam ogniska, więc zamiast herbaty była woda :)
Zapomniałam PINu do służbowej komórki.

Sikałam na polanie zalanej światłem księżyca.

Było absolutnie CUDOWNIE.

A jak Wam mija weekend?

niedziela, 24 kwietnia 2016

Tytus, Romek i Atomek w "Kamienicy"

- Idziemy do teatru! - oznajmiłam radośnie Przelatkowi - Kupiłam bilety, bo z tymi znajomymi to już od roku się wybieramy, a to oni nie mogą, a to ja jestem przed wypłatą! Na "Tytusa, Romka i Atomka".
- No dooooobra... - bez entuzjazmu zgodziła się Przelatek.

I poszłyśmy. Po drodze do Kamienicy Przelatek rozglądała się uważnie.
- Jesteś pewna, że to spektakl dla MOJEJ grupy wiekowej?
- No wieeeesz... no, na pewno. No, ja Tytusa czytałam właśnie w Twoim wieku...
Po wejściu na salę Przelatek lekko się załamała. Zdecydowanie należała do najstarszych (wyjąwszy rodziców) widzów, a na dodatek maluchy zachowywały się jak na maluchy przystało. Przelatek mruczała pod nosem:
- Dlaczego tu nie może być jak w Moskwie? Dlaczego ta sala jest taka mała i taka brzydka? Dlaczego te dzieci tak wrzeszczą? Dlaczego one piją wodę na widowni?
Za nami rozległo się radosne:
- A mogę też zdjąć buciki???
Przelatek złapała się za głowę.

A potem rozpoczęło się przedstawienie. Przelatek patrzyła na wszystko z coraz większym zażenowaniem.
- Po co im mikroporty? Dlaczego oni śpiewają z playbacku? Dlaczego oni śpiewają piosenki jak u Kazika*? Dlaczego oni się nabijają z harcerstwa? Dlaczego te żarty są tak "wyrafinowane"? Gdzie są dekoracje?

W efekcie wyszłyśmy z teatru w czasie przerwy. Obiecałam Przelatkowi, że następne przedstawienie, na które pójdziemy razem, będzie dla dorosłych. W towarzystwie znajomych nastolatków.

* Przelatek uwielbia płytę Kazika śpiewającego radosne pieśni z lat pięćdziesiątych, ale wyczuwa w jego wykonaniu lekką ironię.

niedziela, 3 kwietnia 2016

8 mniej

Udało się, udało się, udało się!
Miałam wielki plan. Miałam wielki plan pozbycia się 8 kg, które przyrosły mi przez ostatnie 8 lat. I udało się.
Powiem tak: najgorszemu wrogowi nie życzę.
Popełniłam tysiące błędów, przede wszystkim odchudzałam się sama, zamiast skorzystać z pomocy dietetyka (którego mam wszak w pakiecie ubezpieczeniowym). Na początku więc usiłowałam przeżyć na 1000 kcal, jednocześnie jeżdżąc do pracy (12 km w jedną stronę) na rowerze. Na szczęście szybko się przekonałam, że tak się nie da, i zwiększyłam limit do 1600. 
Wiecie co? Na 1600 też się nie da. Nie tak. Nie z taką nienawiścią, nie z podejściem "a masz, babo głupia, to za obżarstwo, które  jest grzechem!". Nie wtedy, kiedy najbardziej na świecie kocha się jedzenie. 

Ja jestem sybarytką. Uwielbiam ciepłe kąpiele, czerwone wino, gorącą czekoladę, lekkie książki i pyszności. Przy czym pysznościami może być zarówno to, co kreują w Master Chefie czy innych gwiazdkach Michelin, jak i patelnia dobrze wysmażonych ziemniaczków z cebulką.
Pozbawiłam się dobrowolnie pyszności w dowolnych ilościach na całe dwa miesiące. Tak, oczywiście, można jeść pyszności troszeczkę. Ale troszeczkę mnie nie urządza. Jak robię pyszne kanapeczki ze świeżutkiego chlebka i własnoręcznie pieczonym schabikiem i kiełkami, to nie po to, żeby zjeść jedną. Następnego dnia chlebek nie będzie świeżutki, a schabik zeżre rodzina. 

Największa porażka?
Spodziewałam się porażki. Spodziewałam się załamania, podobno każdy je ma, nie mówiąc o idiotkach, które jedzą 1500 przy zapotrzebowaniu w okolicach 3000. Ale łudziłam się, że odstępstwo od diety będzie słodkie i absolutnie zakazane, z dużą ilością kremu albo czekolady z orzechami. 
Hahahahaha.
Okazało się, że tym, dla czego warto jest przerwać 6-tygodniową już wówczas dietę jest...
kaszanka.
Swojska. Tłuściutka. Pyszna.
Tak pyszna, że zeżarłam wszystkie trzy kawałki naraz. I jakbym miała więcej, to bym zjadła więcej.

To był okropny czas. A wiecie, co jest najbardziej okropne?
Że z tej cholernej diety nie można wychodzić ot tak, natychmiast. Że nie można zacząć jeździć do roboty jak człowiek, autobusem. Można co najwyżej przestać jeździć w czasie śniegu z deszczem. Że sobotnio-niedzielne przebieżki z psiuńciem można co najwyżej zamienić na dwa razy dłuższe spacerki. Że nie ma już powrotu do drożdżówki do porannej kawy, można co najwyżej dołożyć sobie drugą kromkę chlebka, w pierwszym tygodniu po diecie, a w drugim zamiast sałatki warzywnej na deser zrobić sobie owocową. 
Ja tego nie przeżyję.
Efekt jojo murowany :(

niedziela, 27 marca 2016

Chrystus zmartwychwstał!

Prawdziwie zmartwychwstał!

I jak już zjecie śniadanko, mam propozycję - dla tych słoików, co zostały w Warszawie i jak porządne słoiki, mieszkają na Białołęce. Wyjmijcie swoje rowery (rozumiem, że nie każdy jest takim freakiem jak ja, pedałującym po "zimie" już co najmniej od dwóch miesięcy), więc wyjmijcie swoje rowery, pod Urzędem Dzielnicy jest stacja naprawcza przy Veturilo, więc można je napompować i wyregulować siodełka, i przejedźcie się wałem wiślanym aż do Jabłonny. Do pałacu. Można i dalej, ale na rozruszanie kości i spalenie pyszności wielkanocnych Jabłonna będzie idealna.

Że Pałac w Jabłonnie jest fajny, można się domyślać. Albo można było się domyślać w samochodzie, w drodze do Legionowa czy Nowego Dworu, kiedy Jabłonna nie miała jeszcze obwodnicy. O fajności świadczyła zabytkowa poczta przy drodze i nawiązujące do renesansu zwieńczenie kościelnej dzwonnicy (kościół nic wspólnego z pałacem nie ma, a jak się dobrze przypatrzeć, to jest całkiem modernistyczny, choć dopasowany do letniskowego przed wojną charakteru miejscowości). Świadczyła też pięknie przystrzyżona trawka za płotem i boniowana brama. 
Ale dowiedzieć się, jak jest fajny, najlepiej rowerem, od wału, od Wisły. Dość niepozorna furtka prowadzi do zupełnie innego świata (bo w drodze przez długi czas można zachwycać się dziką niemalże przyrodą w rezerwacie Ławice Kiełpińskie) - angielski park, projektowany przez samego Szymona Bogumiła Zuga, i budynki, kreślone ołówkiem takich asów, jak Dominik Merlini i (później, oczywiście) Henryk Marconie. A historie właścicieli! Od biskupów płockich posiadłość wykupił brat króla, późniejszy prymas Michał Poniatowski. Stanisław August zresztą braciszka odwiedzał - ha, królewskie mamy zadupia w pobliżu Białołęki! Potem pałac należał do uwielbianego przez wszystkich księcia Pepe, który podarował go siostrzyczce, Teresie. Do chrztu Teresę trzymała sama Maria Teresa Austriaczka, królowa Francji, i mimo, że los w młodości obszedł się z nią okrutnie (straciła oko jako szesnastolatka), i chyba uważana była za brzydulę, wydaną za mąż za osobę o właściwym nazwisku, za to niewłaściwej reputacji, to była bliską i długoletnią przyjaciółką... Talleyranda. Wszyscy wiemy o pani Walewskiej i Napoleonie, ale o romansie i przyjaźni jego najznakomitszego dyplomaty i jednookiej polskiej arystokratki mało kto słyszał... Do męża wracając, to podobno najlepszą rozrywką Tyszkiewicza było rano przebrać się za księdza i "odprawić mszę", a wieczorem założyć damskie fatałaszki i w nich paradować po domu. Złośliwi opowiadali o Teresie, że "choć pod wielkim legła Tyszkiewiczem, wie z doświadczenia, że miłość jest niczem".

Pałac, we władaniu PAN, ma się nieźle. Ogród, jako że angielski, ma być naturalny i nie męczyć ogrodnika. Stajnie i wozownie stanowią malowniczą ruinę, do Zugowskiej groty wstęp wzbroniony, chińska altanka była w remoncie, kiedy koło niej przejeżdżałam. Ale i tak jest tam fajnie. Można też zatrzymać się na obiad (klimatycznie, w weekendy niedrogo, kuchnia polska), a w niedzielę posłuchać jakiegoś koncertu, kameralnego najczęściej.

sobota, 19 marca 2016

Poszukiwanie wiosny

Ostatnio sobie biegam. W weekendy zwłaszcza. Właściwie tylko w weekendy, w pozostałe dni jest rower, a w sobotni poranek biorę psiuńcia na wydmę wiślaną (dobry kilometr od Wisły) i truchtam kółeczko albo i dwa. A jeśli psiuńcio ma chęć - a często ma - po przetruchtaniu kółeczka idę już spacerowym krokiem dalej. Jakby ktoś nie wiedział, wydma zaczyna się zaraz za Urzędem Dzielnicy Białołęka, za ul. Pomorską las ustępuje miejsca tarchomińskiemu cmentarzowi, a później należy wypatrzeć przesiekę zwaną ul. Leśnej Polanki, która niewyraźnie krzyżuje się z ul. Hanki Ordonówny, i dalej jest sobie ulicą Leśnej Polanki, a potem też biegnie hen, hen, już pod inną nazwą, ale nadal wyżej, niż okolica. 

Uwielbiamy z psiuńciem wydmę. Kiedyś przy Leśnej Polanki stała przepiękna, choć zaniedbana willa. Niestety, spłonęła kilka lat temu, straszy wypalonym dachem. A za szkołą można zapomnieć, że to olbrzymia warszawska sypialnia, bo trafia się na wieś.

Czasem zabieramy z psiuńciem aparat i szukamy wiosny. Zdjęcia robiłam dwa albo trzy tygodnie temu, niewiele w kwestii wiosny się od tego czasu zmieniło na wydmie. No kiedy ona przyjdzie, co?

wtorek, 15 marca 2016

Wilanowskie światełka

Jeśli ktoś nie był w ogrodzie świateł w Wilanowie, to...
to nie ma czego żałować. Zwłaszcza jeśli wcześniej zaliczył bożonarodzeniowy spacer Traktem Królewskim i widział rozświetlone Krakowskie Przedmieście i pił grzańca pod św. Anną i jeździł na łyżwach w Rynku. To zajęcia atmosferne i do zimy pasujące.
A ogród świateł w Wilanowie to zdzierstwo i kupa. Świateł, oczywiście.

Na dziedzińcu kareta zaprzężona w rumaki, nawet nie pamiętam, ile tych koników było - dwa? sześć? Na znajomej pięciolatce wrażenie zrobiły zerowe. Obok instalacja światło-dźwięk - znaczy choinka z mrugającymi lampkami podłączonymi pod kolędy. Znaczy potpourri muzyki klasycznej i świetlne fontanny i inne wzorki. I tuż przed Oranżerią - zajebiście zielony (taka markerowa zieleń) ogród przerośniętych kwiatów, motylków i bożych krówek wielkości prawdziwej krowy - jako jedyny naprawdę fajny.  Ale jeśli dodać do tego przenikliwe zimno warszawskiego przedwiośnia, trwającego od listopada i odległość od cywilizacji do Lemingradu (i pałacu w Wilanowie) - to rzecz przestaje się opylać całkowicie. Mapping o wydrze wyświetlany na ścianie frontowej rezydencji króla Jasia uratował wyprawę, połączony jeszcze z gofrem i herbatą w ubożuchnej kawiarni.

Ogród świateł w Wilanowie jest jak Zimowy Narodowy - trzeba pójść raz. Żeby już nigdy nie chcieć tam wrócić.

niedziela, 21 lutego 2016

Nie ma to jak rower

Rower to genialne ćwiczenie aerobowe, łączące przyjemne (zwłaszcza w śniegu z deszczem) z pożytecznym, to jest dojazdem do ukochanej pracy. Trudno jednak dojeżdżać do ukochanej pracy w weekendy, zwłaszcza te, w które pada śnieg z deszczem. A ja właśnie nauczyłam się kręcić hula-hop.

Bo to było tak.
Nabyłam śliczny czarno-biały model w GoSporcie. Przeceniony, bo miał zniszczone pudełko. Złożyłam, zrobiłam sobie fefnaście siniaków na stopach i kostkach i ucieszyłam bardzo sąsiadów, którzy słyszeli co wieczór co chwilę łuuuup, a potem kuuur....a. 
Potem przyszła Babcia. - Ale macie ładne coś! - ucieszyła się i wyjęła coś zza kanapy. Poprzesuwała krzesła i kręciła dobrą minutę, wspominając radośnie, że mają kilka takich w Klubie Emeryta. A potem powiedziała mi, co robię źle.

Jak nauczyłam się robić dobrze, to kręciłam przy fajnym filmie godzinkę. Teraz mam zakwasy. A hula hop też tego nie przeżył. Rozpadł się był, bo plastikowe bolce na łączeniach szlag trafił. Teraz trzyma się na klej cyjanoakrylowy typu kropelka i taśmę izolacyjną...

Ale wiecie co?
Od Srody Popielcowej schudłam 3 kg i chudnę dalej!

piątek, 19 lutego 2016

Wilanów - Jan III i Maria Kazimiera


Jakiś czas temu wybrałam się do pałacu w Wilanowie i do kościoła św. Anny. Jeszcze raz się tam wybiorę, w sobotę na światełka - mało czasu zostało!

Muzeum Pałac w Wilanowie ma genialną stronę internetową i świetną ofertę dla osób indywidualnych, rodziców, szkół - gry terenowe, warsztaty, lekcje muzealne. Muzeum żyje i ciekawe rzeczy tam się dzieją - nic dziwnego, muzeum najstarsze w Polsce, chociaż strona www... no, jest fajnie zrobiona, tylko że brakuje mi głębszego spojrzenia, szczególików, ciekawostek. One tam wszystkie gdzieś są, ale musiałabym po niej surfować godzinami, zamiast wczytać się w porządny, ciągły przewodnik. Kwestia czasów i obyczajów, zapewne...

Pałac Wilanowski uważany jest za perełkę baroku, i faktycznie, na polskie warunki z całą pewnością taką perełką jest. Jeszcze na dobrych zdjęciach... Nasz barok generalnie był dość skromny, taki troszku zaściankowy, i takie też na mnie Wilanów robi wrażenie, zwłaszcza w porównaniu do wcześniejszego Wersalu czy nieco późniejszego Peterhofu - ani budynek, ani ogrody nie powalają na kolana, chociaż są bardzo, bardzo przyjemne. Wcale się nie dziwię, że król Jan ze swoją miłością Marysieńką tak Wilanów lubili - do warszawskiego zamku niedaleko, okolica ładna, a posiadłość prawdziwie letniskowa. Za Jana to nawet skrzydeł jeszcze nie było, choć je planował, i nawet dzieci jego skrzydeł nie wybudowały, dopiero pani Szaniawska, mądra kobieta, machnęła sobie skrzydła w tym samym stylu architektonicznym, choć już wyszedł był z mody.

Nie wiem, czy wiecie, że ta Marysieńka to niezła agentka była, i z Janem to się zaręczyła jeszcze będąc mężatką (za Janem "Sobiepanem" Zamojskim), a potem dwa śluby z nim wzięła - jeden nieomal potajemny, po przyłapaniu przez królową młodej wdówki in flagranti z kochankiem tej samej nocy do pałacowej kaplicy sprowadzono księdza, dopiero miesiąc później ceremonię potwierdzono. Tako rzeczą plotki.
W 1621 roku sypnęła kasą, żeby opłacić wojska zaciężne, z którymi Jan wybierał się pod Chocim - wygrana utorowała mu drogę do polskiego tronu. Tak się z mężem kochali, że 13 razy zachodziła z nim w ciążę (swoją drogą, wówczas kobiety były mocarne - czwórkę dzieci urodziła Zamojskiemu, niestety, żadne nie żyło zbyt długo), ale dzieci wychowali tak sobie - kłótnia z matką o kasę uniemożliwiła najstarszemu Kubie ubieganie się o koronę. Po śmierci męża Marysieńka pomieszkiwała we Francji i w Rzymie, bliskie relacje (och, te plotki!) łączyły ją z Innocentym XII i Klemensem XI, a ten ostatni to nawet w pierwszy dzień swojego pontyfikatu zbierał dla niej poziomki w watykańskich ogrodach...

Pochowana została we Francji, ale że oficjalny pogrzeb Sobieskiego na Wawelu odbył się ponad 30 lat po jego śmierci... udało jej się spocząć przy mężu. Jak - mogą opowiedzieć warszawscy kapucyni.

środa, 17 lutego 2016

Wieś na Ursynowie - część II, właściwa

DDR na Ursynowie to pierwsze ścieżki, które powstawały w Warszawie, z charakterystycznej kostki Bauma i - jak każdy eksperyment - nie zawsze idealnie zaprojektowane. Meandrują jak ulica Meander, krzyżują się z chodnikiem zupełnie niepotrzebnie, kończą się na ścianie jak zaproszenie na peron 9 i 3/4. Jedna z nich zaprowadziła mnie na campus SGGW, a potem - tadam - wprost na siatkę ogrodzenia rektoratu uczelni. Za siatką - a właściwie kawałeczek dalej, za bramą - mieści się prawdziwa perełka, jaką jest pałac Czartoryskich-Niemcewicza-Krasińskich, XVIII-wieczny, neorenesansowy, otoczony dostosowanymi stylowo budynkami z lat pięćdziesiątych. Można tam spacerować i spacerować, ale mnie się spieszyło, więc pomknęłam dalej - jeszcze tam wrócę!
Za pałacem jest skarpa ursynowska, Natura 2000, rezerwat i tak dalej, i cudowny kawałek wsi z malutkimi domkami. Wybudowano je na sporych działkach w latach pięćdziesiątych dla pracowników Państwowej Centralnej Szkoły Państwowych Ośrodków Maszynowych i czegoś tam jeszcze. Działki mieli obowiązek uprawiać. Potem teren przejęła SGGW, w domkach mieszkali jej pracownicy i emeryci, a teraz się procesują - nic dziwnego, teren tu jest drogi jak jasna cholera, nie ma miejsca na gołębniki, drewutnie i retro sady.
Potem wystarczy minąć nieduże osiedle bloków wśród sosen, żeby trafić na brukowany odcinek Nowoursynowskiej. Brukowany jest różnie - kostką bauma, kostką granitową, ociosanym kamieniem i tradycyjnymi kocimi łbami. Na rowerze pokonać jest go ciężko, ale na końcu czeka nagroda - widok na Pałac Potockich, śliczny klasycystyczny budynek, należący kolejno do różnych możnych rodów Rzeczypospolitej, potem do Muzeum Narodowego, Kancelarii Prezydenta, Urzędu Rady Ministrów, aby w końcu mieścić Kolegium Europejskie. Latem czasami można wejść z przewodnikiem na teren ogrodu, w zimie wszystko widać przez sztachety ogrodzenia :)
Nowoursynowska łączy się z Rosoła, Rosoła przechodzi w Relaksową i - gdyby nie kilkanaście niedawno wybudowanych willi  - mielibyśmy z jednej strony bloki Kabatów, a z drugiej - orne pola... To jednak nie koniec ursynowskich bukolików.
Wystarczy bowiem skręcić w Aleję Kasztanową, żeby zobaczyć gospodarstwo sadownicze rodziny Karniewskich, w którym zachował się XIX-wieczny drewniany dworek, odnaleźć wotywny krzyż z 1864 roku - postawiony w podziękowaniu za uniknięcie zsyłki Karniewskiego na Sybir i uwolnienie z Cytadeli. Potocki, właściciel majątku, u którego Karniewski dzierżawił teren, chciał dozbroić powstańców. Akcja się nie powiodła, ochrana zablokowała przesyłkę, a Kaniewski wziął winę na siebie, żeby chronić możnowładcę. W dzień przed transportem ożenił się w więzieniu z Cecylią, która chciała mu towarzyszyć w zesłaniu... a w ostatniej chwili Potockiemu udało się wykupić dzielnego dzierżawcę - w podziękowaniu darował mu ziemię na własność.


Przyrodę ursynowską zostawię sobie na prawdziwą wiosnę :)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Wieś na Ursynowie - część I


- Jak wy możecie żyć w tym betonie i spalinach? - pytała młoda trollica na moim ulubionym forum.
Niby trolli się nie karmi, ale warszawianki się oburzyły. Nawet takie archetypowe słoiczki się oburzyły. Że moja kochana (brakuje mi polskiego odpowiednika родная) Białołęka to wiocha, nikomu tłumaczyć nie trzeba. Wybrałam się więc na legendarne blokowisko, betonowy Ursynów, ogólnonarodową kwintesencję absurdów lat 80-tych (adres właściwy Alternatywy 4 to Grzegorzewska 3).

Dziś chyba nie wypada mówić o Ursynowie Północnym źle - wszak autorem koncepcji jest Marek Budzyński, szanowany profesor Politechniki Warszawskiej i architekt tak znakomitych obiektów, jak Sąd Najwyższy czy Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego. Dość brutalne w stylu (zielonkawy beton i szkło), ocieplone ogrodami na dachach i pnączami, znakomicie oddają przekonanie profesora, że "nie trzeba dbać o estetykę, ale o warunki życia człowieka, tworząc biosferę, łączącą przyrodę z miastem - reszta się jakoś ułoży". To jak miało być z Ursynowem?

Ech, miało być tak pięknie...
Osiedle miało powstawać dla mieszkańców i przy ich udziale. Bloki i bloczki o różnej wysokości skupione wzdłuż głównej osi linii metra, z trzema głównymi arteriami dojazdowymi i małymi koncentrycznymi uliczkami-pasażykami. Między blokami ukryte niewysokie, rozczłonkowane i otwarte na otoczenie szkoły, przedszkola, dom kultury, wzdłuż arterii - pasaże usługowe. Szkoły rano miały uczyć, a po południu - zapewniać opiekę i zajęcia dla całej rodziny. Rodzice po pracy mieli wpaść na stołówkę, zjeść z dzieciakami obiad i zająć się wspólnemu hobby na terenie szkoły - dlatego stołówki i pawilony miały wyjścia bezpośrednio na ulicę, dlatego zaprojektowano fontanny i ogródki.

Wyszło jak zwykle.
Połowy szkół nie zbudowano, więc w istniejących lekcje były na dwie zmiany. Ludzie się gubili (zresztą, do dziś się gubią) w dojazdówkach, pozbawionych nazw. Łatwiej było znaleźć blok po numerze budowlanym, niż po adresie. Pasaże pozostały tylko na projekcie, po każdą pierdółkę trzeba było jeździć do Śródmieścia. Metra nie było, a na wspaniałą zieleń brakło pieniędzy.
Właściwie dopiero dziś Ursynów zaczyna przypominać założenia projektanta - drzewa wyrosły (prawie) same, dzieciaków trochę mniej, kolejka podziemna działa...

Niegdyś betonowo-spalinowa pustynia jest dziś całkiem pożądanym adresem :) A podziwiać ją można z Kopy Cwila, powstałej z odpadków budowlanych i ziemi z wykopów. Na Kopie Cwila była niegdyś kaskadowa fontanna, a nawet... narciarski wyciąg orczykowy. Tyle, że po jego uruchomieniu zimy przestały być śnieżne, a mieszkańcy - cytując "encyklopedię Ursynowa" - w czynie społecznym rozebrali oświetlenie, słupy i liny... Dziś to idealne miejsce do ćwiczenia interwałów biegowych czy rowerowych, a i na sankach w tym roku przez tydzień można było pojeździć. Ja na Ursynowie rozpoczęłam nowy sezon rowerowy, więc nie dałam rady wjechać na szczyt po zimowym lenistwie...

Nie można zapomnieć o kościele - rówieśniku osiedla, tego samego autora zresztą. Miał inaczej wyglądać - miał być biały, z folkowymi mozaikami kwiatów, ale surowa czerwona cegła też jest ładna. Z zewnątrz przysadzisty, w środku jednocześnie pełny przestrzeni i przytulny. Słupy, które miały oddzielać nawy boczne zostały przycięte, i cała konstrukcja opiera się na ścianach. Ciepły, pełny miłości, pozbawiony wyniosłości i bardzo chwalony, jako udany przykład współczesnej architektury sakralnej.

A gdzie tytułowa wieś?
W następnym odcinku.
 

niedziela, 14 lutego 2016

Walentynkowy spacer

Czy wiecie, że siedziba Caritas diecezji warszawskiej, aka pałac Kazanowskich, kryje niesamowitą historię?
Niejaka Elżbieta Słuszkówna, primo voto Kazanowska, bogata wdówka, wychodzi za mąż za Radziejowskiego. Mąż okazuje się okrutnikiem i zazdrośnikiem, więc Elżbieta, zamiast cierpieć za występki niepopełnione, postanawia męża zdradzić. Nie wybrała jednak byle kogo, tylko samego króla.  Po wszystkim ucieka do klasztoru, wymienia zamki w drzwiach posiadłości przy pomocy brata, a kiedy mąż chce siłą się do domu dostać (z wykorzystaniem zbrojnych), król się wkurza i oskarża go o obrazę majestatu. To mi się podoba :)
Pod kościołem Karmelitów czytałam sobie listy króla Jasia do Marysieńki - wiecie, że oni się zaręczyli w tym kościele, kiedy Marysieńka była jeszcze mężatką? A na pogrzeb męża - Jana "Sobiepana" Zamojskiego jej nie wpuszczono, wyzywając od "pań Sobieskich"? 

Nie wiem, czy te akurat historie weszły do spaceru śladami warszawskich romansów, który dziś (i co jakiś czas) organizuje portal Warszawy historie ukryte. Na spacer pójść z nimi nie mogłam, ale z ogromną przyjemnością zajmowałam się rozwikłaniem zagadek z zajawki, i wiem już, że dynastie mogą ginąć z powodu zazdrości (a także złego prowadzenia się), że można być nieboszczykiem na własnym ślubie - i mimo to się ożenić, że miłość może trwać aż po grób, albo nawet dalej, że w brzyduli mógł się zakochać dyplomata, który mógł mieć każdą, i że tenże dyplomata wprost sugerował pewnej pani, żeby służyła swej ojczyźnie ciałem (z własnym szefem). Udało mi się także dowiedzieć, co sądził Kiliński o Sztuce kochania, choć książka powstała wiele lat po jego śmierci, i ilu Marysia miała krasnoludków.

O czasy, o obyczaje - gderamy dziś o upadku instytucji małżeństwa. Gderacze powinni wybrać się na taki spacer, albo wczytać się w dzieje polskiej (i szerzej, europejskiej) arystokracji, zwłaszcza w XVII i XVIII stuleciu. Jedno wam powiem - działo się!

sobota, 13 lutego 2016

Wielki Post

Wielki Post to nie tylko znakomita okazja do wyciągnięcia roweru. To też znakomita okazja do poszczenia, nawet jeśli ktoś nie jest zbyt religijny. W końcu wiosna za pasem, a przez zimę wielu z nas parę kilogramów przybyło.
Mnie przybyło. Przekroczyłam swój limit psychologiczny i zdecydowałam, że czas coś z tym zrobić. Dawniej kupowałam sobie nowe ciuchy po prostu, teraz na nowe ciuchy mnie nie stać - a do tych, co kupiłam je kiedyś, jestem też bardzo przywiązana. 
Poraziła mnie prosta kalkulacja - ledwie 100 zbędnych kcal dziennie, czyli około łyżki oleju, może sprawić, że w ciągu roku przytyję 5 kg! Jak tak, to im bardziej ograniczę pobieranie, a podkręcę spalanie, tym będę chudsza, prawda?
Załadowałam sobie to telefonu odchudzającą apkę, kupiłam hulahop z wypustkami, i ciachnęłam po wszystkich posiłkach. Już dawno temu zrezygnowałam z pysznych drożdżówek na rzeczy razowca z chudą szynką, a kluseczki śląskie zamieniłam na sałatkę z fetą, guzik to dało. Może dlatego, że nie żałowałam sobie czekolady... Skoro nie dało się poprawić jakości posiłków, to postawiłam na ilość.
Po tygodniu byłam chudsza. O kilogram. A do tego wściekła, zmęczona, ciągłe głodna, mroczki mi przed oczami latały i zajad się zrobił przy ustach. Aha, i nie umiem kręcić hulahopa.

Zasnęłam, żeby nie myśleć o jedzeniu, i śniła mi się jajecznica na boczku.
I wiecie co?
Wstałam rano. Zrobiłam sobie jajecznicę na boczku. Wycisnęłam sok pomarańczowy. Odpaliłam neta.
"Jeśli odczuwam głód, to popełniam błąd. Nie da się zdrowo schudnąć więcej, niż kilogram w tydzień, a żeby to zrobić, wystarczy stworzyć 1000 kcal niedoboru dziennie". Tysiąc. Nie dwa tysiące. 

Około tysiąca spalam na swoim rowerku - dzień w dzień. I teraz będę zjadać półtora tysiąca. Wiecie, ile to jest żarcia? Jaka to jest masa żarcia, te półtora tysiąca? W tym się mieści jajecznica na boczku, i koktajl bananowy, i herbatnik z żurawiną, i pomidorowa, i kotlecik z marchewką, i galaretka z malinami, i kawałek sernika. Furda dieta, Najlepszej na Świecie Teściowej się nie odmawia.
Wiecie, że codziennie mogę sobie zjeść taką masę żarcia? 

Człowiek się uczy na błędach. Ale ta tygodniowa głodówka nie była błędem. Tygodniowa głodówka pozwoliła mi docenić, na ile pyszności mogę sobie zupełnie bezkarnie pozwolić. 

Kręcić hulahopa nadal nie umiem. Powinnam mieć siniaki na brzuchu, podobno początkujący mają. Mam na biodrach i kostkach i stopach, tam, gdzie najczęściej spada....

Proszę trzymać kciuki. Mam do zrzucenia 5 kg (wersja minimum, do Wielkanocy) i jeszcze 5 (niedościgniony ideał sprzed 8 lat, do majówki).

piątek, 12 lutego 2016

Sezon rowerowy rozpoczęty!

Sezon rowerowy uważam za rozpoczęty!

Zaczął się Wielki Post - doskonały czas, żeby zrzucić zbędny tłuszczyk, nagromadzony na zimę. W ubiegłą sobotę obejrzałam sobie nowiuteńki szlak rowerowy biegnący tarchomińskim wałem aż do ul. Zarzecze - kończy się przy mostku technologicznym nad kanałem Żerańskim, który ma się zmienić w kładkę dla kolarzy jeszcze w tym roku. W niedzielę jeździłam po Ursynowie, a od poniedziałku pomykam do pracy. Wystarczyło, że raz wskoczyłam na swoje dwa kółka, a już nie wyobrażam sobie powrotu do zbiorkomu - jak ja mogłam jeździć autobusem??? Dlaczego ja w ogóle jeździłam autobusem przez całe dwa miesiące??? Że niby dzików po ciemku się boję? To ten dziki kawałeczek wzdłuż Jagiellońskiej zamiast nad Wisłą wystarczy pokonać Jagiellońską właśnie - a w ostateczności zapakować jednoślad na tramwaj, drugi wagon jest zwykle pustawy nawet w godzinach szczytu.
Rowerowe endorfiny uzależniają. I jak z każdym uzależnieniem - wystarczy raz się przejechać, żeby wpaść w cug.

From sppacer

środa, 10 lutego 2016

Bernardyńska perełka

Po powrocie do Warszawy przez krótki czas pracowałam w pobliżu mostu Siekierkowskiego. Wysiadałam grzecznie przy Witosa i do głowy mi nie przyszło nigdy zrobić te parę kroków dalej i zobaczyć, co tam jest.
A jest.
Oj jest.
Zwykle, co prawda, zamknięty, ale otwierają go dla wycieczek albo z okazji ślubów - śliczny, barokowy kościół bernardynów pod wezwaniem św. Antoniego z Padwy. Projektował go Tylman z Gameren dla marszałka wielkiego koronnego Lubomirskiego, który w Czerniakowie miał swoją letnią rezydencję - blisko króla w Wilanowie, niedaleko Warszawy. Fundator postanowił zadbać o rangę świątyni i przywiózł z Rzymu relikwie św. Bonifacego męczennika, złożone w krypcie pod ołtarzem - odpust w oktawie po 14 maja ściągał prawdziwe tłumy, a wierni mogli oglądać przez kratę szkielet świętego, przyodziany w purpurowy płaszcz.
Do jeszcze niższych krypt ich nie wpuszczano, zresztą, nie były widoczne z poziomu świątyni - żeby się do nich dostać, trzeba było przejść przez klasztor. Tam po śmierci spoczął marszałek.

Ale to nie krypty są najciekawsze w tym kościele. To prawdziwie barokowa perełka, trochę tylko (malowidła) zniszczona w czasie wojny, a całe wyposażenie prócz organów ma XVII-wieczne. Cudowne stiuki, urzekające girlandy gipsowych kwiatów i owoców, freski ze scenami z żywota św. Antoniego, interesująca boazeria, fenomenalna podłoga, idealny przykład na to, że "barok to sztuka iluzji". Ołtarz na środku prezbiterium też jest rozwiązaniem rzadkim w Warszawie, warto więc kościół zwiedzić nie w porze sprawowania Eucharystii, kiedy nie bardzo wypada zaglądać do stalli, tylko właśnie na specjalnej wycieczce.

A dalej nowy kościół, i bloki, i bloki, i bloki... no kto by pomyślał, że miedzy Siekierkami i Wilanowem jest jakaś stara cywilizacja...


piątek, 29 stycznia 2016

Babskie rozmowy

Z rozmów w pracy

Siedzą sobie baby w babskim pokoju, gadają o dupie Maryni.
A konkretnie, to:
- o modelach wkrętarek
- o klejach cyjanoakrylowych
- o montażu zaworów spustowych
- o zabijaniu gęsi
I nie to, że faceci tych bab kupują kleje albo nie umieją zainstalować zaworów. To są po prostu self-made women.

O czasy, o obyczaje.

wtorek, 26 stycznia 2016

2015...

2015
- był rokiem trudnym. Wróciłam do PL w 2014 i wtedy mogłam zająć sobie czas tysiącem różnych aktywności: zmiana pracy, zmiana miejsca zamieszkania, kolejna przeprowadzka, kurs przewodnicki. 2015 był rokiem układania się różnych rzeczy, a większość z nich musiałam sobie poukładać we własnej głowie. Można by dociekać, czy to rewolucja 2014 obudziła potwora, z którym musiałam się zmagać, czy - odwrotnie - zmagania z potworem, które wymagały pomocy z zewnątrz, pozwoliły mi przetrwać rewolucję. Potwór odszedł, życie się ustabilizowało. Nastała normalność.

2016 będzie rokiem nadziei.
Paradoksalnie, nie jest to nadzieja na małą stabilizację. Znów ciągnie mnie w świat.
Nadal nie pogodziłam się z powrotem na stałe, życie w malutkiej Warszawie, spokojna praca, bolesne oczekiwanie na wypłatę pod koniec miesiąca wydają mi się takie nuuuuuuuuudne. A żyjemy wszak w ciekawych (tfu) czasach, i odczuwam znaczny dysonans pomiędzy telewizyjnymi Wiadomościami i niezmiennym korkiem na moście. Koniec znanego mi świata staje się już, a ja obserwuję te cholerne pszczoły nad tymi cholernymi nasturcjami i nie umiem się cieszyć.
Jeśli nie wyjadę w 2016 r., nie wyjadę jeszcze co najmniej przez pięć lat. Przelatek stała się młodą Loszką (żeńskim ekwiwalentem wycinka), a nastolatki bardzo źle znoszą gwałtowne zmiany środowiska, moje okno możliwości się zamyka. Nauczę się cenić spokój :)

Dobry Bóg pewnie teraz otworzy gdzieś drzwi.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Odwilż w Warszawie

Wychodzi człowiek z klatki schodowej.
Oddycha pełną piersią.
Czuje wilgotne, ciepłe powietrze.
Czuje ten swojski aromat świeżo rozmrożonego psiego gówna.



Nie, to nie jest tak, że ludzie nie sprzątają po psach. Zgodnie z polityką naszego osiedla, psie kupy wyrzuca się do najbliższego kosza na śmieci. Kosze rozstawione są gęsto. To, że nie są opróżniane, to całkiem inna bajka, prawda?

sobota, 23 stycznia 2016

Brawo ja, czyli lepiej umieć, i nie potrzebować, niż potrzebować, a nie umieć.

Człowiek w swoim życiu może nauczyć się skończonej liczby rzeczy. Chyba.
Albo wykształcić w sobie jakieś cechy, które pozwalają mu nie bać się uczyć. A przynajmniej spróbować.
Ojciec zawsze zachęcał mnie do próbowania. No, "zachęcał" to może niewłaściwe słowo.
"Trochę pomyślunku! Wyobraźni trochę!" - gderał, kiedy marudziłam, że coś mi się zepsuło. Faktycznie, trochę pomyślunku wystarczało zwykle, żeby ocenić, w czym tkwi przyczyna, i spróbować to naprawić samodzielnie, bo zanim Tata się za to zabrał...
Od tamtej pory wiele rzeczy próbowałam robić samodzielnie. Nie bałam się wiertarki ani klucza nastawnego, ale... ale umiejętności i siły mi jednak brakuje, więc moje majsterkowanie zwykle jest nieporadne, tymczasowe, trwa okropnie długo, a córka uczy się w tym czasie słów niekoniecznie nadających się do druku. Gdzieś tak koło trzydziestki doszłam w końcu do wniosku, że ja naprawdę lepiej piekę ciasta, niż wymieniam gniazdka, i że o wiele przyjemniej jest zaprosić sąsiada na kawę, zjeść ciasto i mieć wymienione gniazdko. Mąż, gwoli wyjaśnienia, pisze książki, gniazdek nie naprawia. Bo człowiek w swoim życiu może... i tak dalej.

Niedawno z Przelatkiem dyskutowałyśmy na temat przydatności rzeczy, których uczą ich w harcerstwie. No bo po co określać północ przy pomocy mchu, oceniać odległość wzrokowo, budować zdatny do zamieszkania szałas albo gotować na ognisku, jeśli mamy komórki z gpsem, chemiczne podgrzewacze i namiociki typu parasolka. A puszczaństwa po 2-3 obozach w lesie, zdala od cywilizacji, będzie miała dość na całe życie.

No rację ma dziewczyna, myślałam sobie, kiedy stałam sobie nad kibelkiem, obserwując cieknącą spłuczkę. Strużka wody była całkiem spora, a licznik kręcił się przez nią całkiem szybko. Dopłata do wody zaś była bardzo bolesna. Myślałam o harcerstwie, myślałam o dopłacie, zastanawiałam się nad kupnem zmywarki (czterokrotna oszczędność wody w porównaniu do mycia pod kranem), otworzyłam spłuczkę, dokleiłam urwany element zaworu spustowego, podregulowałam dzwon, zauważyłam, że zawór odcinający wodę poszedł się był kochać, a zaworu głównego nie jestem w stanie przekręcić, bo nie mam siły.

Następnego dnia Przelatek wyskoczyła z łazienki, piszcząc przeraźliwie. Nie, to nie spłuczka. To baterię przy umywalce trafił szlag. Próba zakręcenia zaworka od umywalki udana była połowicznie - zaworek od ciepłej wody też poszedł był się kochać. Obejrzałam baterię ze wszystkich stron, uznałam, że się na tym nie znam, i wezwałam fachowców. Zrobią mi przy okazji przyłącze do zmywarki.

Panowie przybyli całkiem sprawnie. Fefnaście razy latali do samochodu, mimo że poinformowałam ich, jakie mam problemy i co jest do wymiany. Zmitrężyli dwie godziny, skasowali 350 pln, baterii nie zmienili, bo przy nich nie ciekła, a nie mieli przy sobie silikonu, a "i tak trzeba umywalkę zdjąć będzie".

Bateria pociekła przy kolejnym czyszczeniu zębów.
Zakręciłam zaworki - hydraulicy jednak coś zrobili. Obejrzałam szafkę - została po poprzednich właścicielach i chyba parę razy coś im tam ciekło, bo cała spuchła i w ogóle nie wyglądała najlepiej. Pojechałam do marketu budowlanego, nabyłam baterię i szafkę razem z umywalką (bo w zestawie jest taniej, niż sama szafka), wróciłam do domu, złożyłam szafkę, odpaliłam youtube'a, zamontowałam baterię i odpływ, podłączyłam wężyki, uszczelniłam szparę między umywalką i ścianą małą tubką silikonu.

No brawo ja.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Postanowienia noworoczne

Postanowienie pierwsze:
wrócić do pisania bloga - kilkumiesięczna przerwa jeszcze mi się nie zdarzyła. Przerwa zbiegła się w czasie z zakończeniem ważnego etapu w życiu, związanego z porządkowaniem rzeczywistości, i blog prawdopodobnie przestał spełniać swoją funkcję terapeutyczną. Spróbuję wrócić do niego tak po prostu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zmniejszy się zdecydowanie liczba wpisów varsavianistycznych - tych, kogo nie obchodzi moje życie prywatne, zachęcam do korzystania z chmurki tagów.

Postanowienie drugie:
nie mieć postanowień i Celów, Które Koniecznie Trzeba Zrealizować. Żyć, cieszyć się chwilą i procesem. Słuchać, nie mówić. Rozumieć. Dzielić się, nie dyskutować. Towarzyszyć, nie narzucać się. Obserwować.

Zobaczymy, co przyniesie los.
Będę cierpliwie czekać.