niedziela, 27 marca 2016

Chrystus zmartwychwstał!

Prawdziwie zmartwychwstał!

I jak już zjecie śniadanko, mam propozycję - dla tych słoików, co zostały w Warszawie i jak porządne słoiki, mieszkają na Białołęce. Wyjmijcie swoje rowery (rozumiem, że nie każdy jest takim freakiem jak ja, pedałującym po "zimie" już co najmniej od dwóch miesięcy), więc wyjmijcie swoje rowery, pod Urzędem Dzielnicy jest stacja naprawcza przy Veturilo, więc można je napompować i wyregulować siodełka, i przejedźcie się wałem wiślanym aż do Jabłonny. Do pałacu. Można i dalej, ale na rozruszanie kości i spalenie pyszności wielkanocnych Jabłonna będzie idealna.

Że Pałac w Jabłonnie jest fajny, można się domyślać. Albo można było się domyślać w samochodzie, w drodze do Legionowa czy Nowego Dworu, kiedy Jabłonna nie miała jeszcze obwodnicy. O fajności świadczyła zabytkowa poczta przy drodze i nawiązujące do renesansu zwieńczenie kościelnej dzwonnicy (kościół nic wspólnego z pałacem nie ma, a jak się dobrze przypatrzeć, to jest całkiem modernistyczny, choć dopasowany do letniskowego przed wojną charakteru miejscowości). Świadczyła też pięknie przystrzyżona trawka za płotem i boniowana brama. 
Ale dowiedzieć się, jak jest fajny, najlepiej rowerem, od wału, od Wisły. Dość niepozorna furtka prowadzi do zupełnie innego świata (bo w drodze przez długi czas można zachwycać się dziką niemalże przyrodą w rezerwacie Ławice Kiełpińskie) - angielski park, projektowany przez samego Szymona Bogumiła Zuga, i budynki, kreślone ołówkiem takich asów, jak Dominik Merlini i (później, oczywiście) Henryk Marconie. A historie właścicieli! Od biskupów płockich posiadłość wykupił brat króla, późniejszy prymas Michał Poniatowski. Stanisław August zresztą braciszka odwiedzał - ha, królewskie mamy zadupia w pobliżu Białołęki! Potem pałac należał do uwielbianego przez wszystkich księcia Pepe, który podarował go siostrzyczce, Teresie. Do chrztu Teresę trzymała sama Maria Teresa Austriaczka, królowa Francji, i mimo, że los w młodości obszedł się z nią okrutnie (straciła oko jako szesnastolatka), i chyba uważana była za brzydulę, wydaną za mąż za osobę o właściwym nazwisku, za to niewłaściwej reputacji, to była bliską i długoletnią przyjaciółką... Talleyranda. Wszyscy wiemy o pani Walewskiej i Napoleonie, ale o romansie i przyjaźni jego najznakomitszego dyplomaty i jednookiej polskiej arystokratki mało kto słyszał... Do męża wracając, to podobno najlepszą rozrywką Tyszkiewicza było rano przebrać się za księdza i "odprawić mszę", a wieczorem założyć damskie fatałaszki i w nich paradować po domu. Złośliwi opowiadali o Teresie, że "choć pod wielkim legła Tyszkiewiczem, wie z doświadczenia, że miłość jest niczem".

Pałac, we władaniu PAN, ma się nieźle. Ogród, jako że angielski, ma być naturalny i nie męczyć ogrodnika. Stajnie i wozownie stanowią malowniczą ruinę, do Zugowskiej groty wstęp wzbroniony, chińska altanka była w remoncie, kiedy koło niej przejeżdżałam. Ale i tak jest tam fajnie. Można też zatrzymać się na obiad (klimatycznie, w weekendy niedrogo, kuchnia polska), a w niedzielę posłuchać jakiegoś koncertu, kameralnego najczęściej.

sobota, 19 marca 2016

Poszukiwanie wiosny

Ostatnio sobie biegam. W weekendy zwłaszcza. Właściwie tylko w weekendy, w pozostałe dni jest rower, a w sobotni poranek biorę psiuńcia na wydmę wiślaną (dobry kilometr od Wisły) i truchtam kółeczko albo i dwa. A jeśli psiuńcio ma chęć - a często ma - po przetruchtaniu kółeczka idę już spacerowym krokiem dalej. Jakby ktoś nie wiedział, wydma zaczyna się zaraz za Urzędem Dzielnicy Białołęka, za ul. Pomorską las ustępuje miejsca tarchomińskiemu cmentarzowi, a później należy wypatrzeć przesiekę zwaną ul. Leśnej Polanki, która niewyraźnie krzyżuje się z ul. Hanki Ordonówny, i dalej jest sobie ulicą Leśnej Polanki, a potem też biegnie hen, hen, już pod inną nazwą, ale nadal wyżej, niż okolica. 

Uwielbiamy z psiuńciem wydmę. Kiedyś przy Leśnej Polanki stała przepiękna, choć zaniedbana willa. Niestety, spłonęła kilka lat temu, straszy wypalonym dachem. A za szkołą można zapomnieć, że to olbrzymia warszawska sypialnia, bo trafia się na wieś.

Czasem zabieramy z psiuńciem aparat i szukamy wiosny. Zdjęcia robiłam dwa albo trzy tygodnie temu, niewiele w kwestii wiosny się od tego czasu zmieniło na wydmie. No kiedy ona przyjdzie, co?

wtorek, 15 marca 2016

Wilanowskie światełka

Jeśli ktoś nie był w ogrodzie świateł w Wilanowie, to...
to nie ma czego żałować. Zwłaszcza jeśli wcześniej zaliczył bożonarodzeniowy spacer Traktem Królewskim i widział rozświetlone Krakowskie Przedmieście i pił grzańca pod św. Anną i jeździł na łyżwach w Rynku. To zajęcia atmosferne i do zimy pasujące.
A ogród świateł w Wilanowie to zdzierstwo i kupa. Świateł, oczywiście.

Na dziedzińcu kareta zaprzężona w rumaki, nawet nie pamiętam, ile tych koników było - dwa? sześć? Na znajomej pięciolatce wrażenie zrobiły zerowe. Obok instalacja światło-dźwięk - znaczy choinka z mrugającymi lampkami podłączonymi pod kolędy. Znaczy potpourri muzyki klasycznej i świetlne fontanny i inne wzorki. I tuż przed Oranżerią - zajebiście zielony (taka markerowa zieleń) ogród przerośniętych kwiatów, motylków i bożych krówek wielkości prawdziwej krowy - jako jedyny naprawdę fajny.  Ale jeśli dodać do tego przenikliwe zimno warszawskiego przedwiośnia, trwającego od listopada i odległość od cywilizacji do Lemingradu (i pałacu w Wilanowie) - to rzecz przestaje się opylać całkowicie. Mapping o wydrze wyświetlany na ścianie frontowej rezydencji króla Jasia uratował wyprawę, połączony jeszcze z gofrem i herbatą w ubożuchnej kawiarni.

Ogród świateł w Wilanowie jest jak Zimowy Narodowy - trzeba pójść raz. Żeby już nigdy nie chcieć tam wrócić.