Udało się, udało się, udało się!
Miałam wielki plan. Miałam wielki plan pozbycia się 8 kg, które przyrosły mi przez ostatnie 8 lat. I udało się.
Powiem tak: najgorszemu wrogowi nie życzę.
Popełniłam tysiące błędów, przede wszystkim odchudzałam się sama, zamiast skorzystać z pomocy dietetyka (którego mam wszak w pakiecie ubezpieczeniowym). Na początku więc usiłowałam przeżyć na 1000 kcal, jednocześnie jeżdżąc do pracy (12 km w jedną stronę) na rowerze. Na szczęście szybko się przekonałam, że tak się nie da, i zwiększyłam limit do 1600.
Wiecie co? Na 1600 też się nie da. Nie tak. Nie z taką nienawiścią, nie z podejściem "a masz, babo głupia, to za obżarstwo, które jest grzechem!". Nie wtedy, kiedy najbardziej na świecie kocha się jedzenie.
Ja jestem sybarytką. Uwielbiam ciepłe kąpiele, czerwone wino, gorącą czekoladę, lekkie książki i pyszności. Przy czym pysznościami może być zarówno to, co kreują w Master Chefie czy innych gwiazdkach Michelin, jak i patelnia dobrze wysmażonych ziemniaczków z cebulką.
Pozbawiłam się dobrowolnie pyszności w dowolnych ilościach na całe dwa miesiące. Tak, oczywiście, można jeść pyszności troszeczkę. Ale troszeczkę mnie nie urządza. Jak robię pyszne kanapeczki ze świeżutkiego chlebka i własnoręcznie pieczonym schabikiem i kiełkami, to nie po to, żeby zjeść jedną. Następnego dnia chlebek nie będzie świeżutki, a schabik zeżre rodzina.
Największa porażka?
Spodziewałam się porażki. Spodziewałam się załamania, podobno każdy je ma, nie mówiąc o idiotkach, które jedzą 1500 przy zapotrzebowaniu w okolicach 3000. Ale łudziłam się, że odstępstwo od diety będzie słodkie i absolutnie zakazane, z dużą ilością kremu albo czekolady z orzechami.
Hahahahaha.
Okazało się, że tym, dla czego warto jest przerwać 6-tygodniową już wówczas dietę jest...
kaszanka.
Swojska. Tłuściutka. Pyszna.
Tak pyszna, że zeżarłam wszystkie trzy kawałki naraz. I jakbym miała więcej, to bym zjadła więcej.
To był okropny czas. A wiecie, co jest najbardziej okropne?
Że z tej cholernej diety nie można wychodzić ot tak, natychmiast. Że nie można zacząć jeździć do roboty jak człowiek, autobusem. Można co najwyżej przestać jeździć w czasie śniegu z deszczem. Że sobotnio-niedzielne przebieżki z psiuńciem można co najwyżej zamienić na dwa razy dłuższe spacerki. Że nie ma już powrotu do drożdżówki do porannej kawy, można co najwyżej dołożyć sobie drugą kromkę chlebka, w pierwszym tygodniu po diecie, a w drugim zamiast sałatki warzywnej na deser zrobić sobie owocową.
Ja tego nie przeżyję.
Efekt jojo murowany :(