czwartek, 11 sierpnia 2016

O samowarach

Jeden z moich czytelników dopytywał o samowar :)
Taki na węgiel do grilla.
Samowar robi furorę na imprezach w plenerze, gorąco polecam. Rozpala się stosunkowo łatwo, a wrażenia są hohoho. Pytanie było o komin - więc nie, komin nie jest koniecznie potrzebny, ale robi jeszcze większe wrażenie z kominem. I nie wiem, gdzie kupić komin w PL - prawdopodobnie najłatwiej go znaleźć tuż za wschodnią granicą.

Kiedyś zabrałam samowar na wycieczkę rowerową. Wiecie, taki czilaucik w plenerze. Las Młociński (super miejsce), nie ta polana przy McDonaldzie, bo tam strasznie dużo ludzi, ale któraś z dalszych polan głębiej w lesie. Oficjalnie wolno palić ognisko, bezpłatne drewno przygotowane, i nawet ruszty są. Mjut i orzeszki. 
A do tego kiełbaski, chlebek, ciasto, cukier, kartonowe kubeczki, pięć litrów wody, węgiel drzewny i samowar. I komin. I to wszystko w moich sakwach, hłe, hłe, wyobraźcie sobie, jak mój rower wyglądał...

środa, 10 sierpnia 2016

Wrociłam!

Heeeej! Tęskniliście?
Ciekawa jestem, ile teraz będzie wejść na bloga - po kilkumiesięcznej nieobecności spowodowanej lenistwem, a także po zlikwidowaniu nicka z sygnaturką na jednym poczytnym forum.

Ciekawa też jestem, jak długo i jak regularnie uda mi się pisać. Średnia długość życia bloga to dwa lata. Mój moskiewski żył pięć, został pożegnany, bo temat się urwał. Warszawski prowadzony był regularnie przez rok. Temat... temat się nie urwał, choć blog chyba przestanie być tak varsavianistyczny jak był. Przestanie, bo po kursie przewodnickim zwiedzanie jako takie mi się trochę przejadło - to raz. Dwa, że zebrałam kupę materiału, którym chciałam się podzielić, a nie jestem w stanie go ogarnąć. Trzy, że Warszawa jako taka mi się skończyła strasznie szybko. Zostały smaczki, smakołyki, rodzynki, na które człowiek natyka się przypadkiem albo przeglądając blogi zapaleńców (których, okazuje się, jest od licha i trochę, więc po kiego grzyba powielać temat, pytam? Jestem odtwórcza, nie siedzę w archiwach, nie kolekcjonuję zdjęć, nie zbieram relacji, nie mam źródeł - mam rower i internet). 

Wczorajszym smaczkiem była na przykład betonowa strażnica przy EC Powiśle. Internety podają różnie: albo niemiecki schron wartowniczy z czasów okupacji, albo powojenna wartownia przy "obiekcie o znaczeniu strategicznym". Z wierzchu wygląda zupełnie tak, jak inne niemieckie schrony pozostałe w stolycy...

Są jeszcze moje prywatne odkrycia, to, co odkrywam dla siebie. Jako ta przyjezdna, słoiczka, zadaję głupie pytania (cóż, że po kursie) i szukam na nie odpowiedzi. Jak pytanie "dlaczego okładzina bulwarów wiślanych, wybudowanych rok temu, ma ślady kul?". I odpowiedź: bo bulwary miały być śliczniusie już w 1938, i wtedy położono okładzinę, tyle że inwestycja się opóźniała, a potem... potem to już były pilniejsze wydatki :( Fajnie, że współczesny projekt bulwarów uwzględnił przedwojenną okładzinę i zgrabne, modernistyczne rozwiązanie nadbrzeża.

piątek, 27 maja 2016

Długi weekend

Utopiłam kajak w Świdrze.
Poparzyłam się o kamienie z kuchni ogniskowej.
Zgubiłam nogawkę od bojek.
Trafiłam pod gradobicie 200 metrów od domu - przemokło mi wszystko, co miałam w sakwach.
Zużyłam ostatnich 6 zapałek i... nie rozpaliłam ogniska, więc zamiast herbaty była woda :)
Zapomniałam PINu do służbowej komórki.

Sikałam na polanie zalanej światłem księżyca.

Było absolutnie CUDOWNIE.

A jak Wam mija weekend?

niedziela, 24 kwietnia 2016

Tytus, Romek i Atomek w "Kamienicy"

- Idziemy do teatru! - oznajmiłam radośnie Przelatkowi - Kupiłam bilety, bo z tymi znajomymi to już od roku się wybieramy, a to oni nie mogą, a to ja jestem przed wypłatą! Na "Tytusa, Romka i Atomka".
- No dooooobra... - bez entuzjazmu zgodziła się Przelatek.

I poszłyśmy. Po drodze do Kamienicy Przelatek rozglądała się uważnie.
- Jesteś pewna, że to spektakl dla MOJEJ grupy wiekowej?
- No wieeeesz... no, na pewno. No, ja Tytusa czytałam właśnie w Twoim wieku...
Po wejściu na salę Przelatek lekko się załamała. Zdecydowanie należała do najstarszych (wyjąwszy rodziców) widzów, a na dodatek maluchy zachowywały się jak na maluchy przystało. Przelatek mruczała pod nosem:
- Dlaczego tu nie może być jak w Moskwie? Dlaczego ta sala jest taka mała i taka brzydka? Dlaczego te dzieci tak wrzeszczą? Dlaczego one piją wodę na widowni?
Za nami rozległo się radosne:
- A mogę też zdjąć buciki???
Przelatek złapała się za głowę.

A potem rozpoczęło się przedstawienie. Przelatek patrzyła na wszystko z coraz większym zażenowaniem.
- Po co im mikroporty? Dlaczego oni śpiewają z playbacku? Dlaczego oni śpiewają piosenki jak u Kazika*? Dlaczego oni się nabijają z harcerstwa? Dlaczego te żarty są tak "wyrafinowane"? Gdzie są dekoracje?

W efekcie wyszłyśmy z teatru w czasie przerwy. Obiecałam Przelatkowi, że następne przedstawienie, na które pójdziemy razem, będzie dla dorosłych. W towarzystwie znajomych nastolatków.

* Przelatek uwielbia płytę Kazika śpiewającego radosne pieśni z lat pięćdziesiątych, ale wyczuwa w jego wykonaniu lekką ironię.

niedziela, 3 kwietnia 2016

8 mniej

Udało się, udało się, udało się!
Miałam wielki plan. Miałam wielki plan pozbycia się 8 kg, które przyrosły mi przez ostatnie 8 lat. I udało się.
Powiem tak: najgorszemu wrogowi nie życzę.
Popełniłam tysiące błędów, przede wszystkim odchudzałam się sama, zamiast skorzystać z pomocy dietetyka (którego mam wszak w pakiecie ubezpieczeniowym). Na początku więc usiłowałam przeżyć na 1000 kcal, jednocześnie jeżdżąc do pracy (12 km w jedną stronę) na rowerze. Na szczęście szybko się przekonałam, że tak się nie da, i zwiększyłam limit do 1600. 
Wiecie co? Na 1600 też się nie da. Nie tak. Nie z taką nienawiścią, nie z podejściem "a masz, babo głupia, to za obżarstwo, które  jest grzechem!". Nie wtedy, kiedy najbardziej na świecie kocha się jedzenie. 

Ja jestem sybarytką. Uwielbiam ciepłe kąpiele, czerwone wino, gorącą czekoladę, lekkie książki i pyszności. Przy czym pysznościami może być zarówno to, co kreują w Master Chefie czy innych gwiazdkach Michelin, jak i patelnia dobrze wysmażonych ziemniaczków z cebulką.
Pozbawiłam się dobrowolnie pyszności w dowolnych ilościach na całe dwa miesiące. Tak, oczywiście, można jeść pyszności troszeczkę. Ale troszeczkę mnie nie urządza. Jak robię pyszne kanapeczki ze świeżutkiego chlebka i własnoręcznie pieczonym schabikiem i kiełkami, to nie po to, żeby zjeść jedną. Następnego dnia chlebek nie będzie świeżutki, a schabik zeżre rodzina. 

Największa porażka?
Spodziewałam się porażki. Spodziewałam się załamania, podobno każdy je ma, nie mówiąc o idiotkach, które jedzą 1500 przy zapotrzebowaniu w okolicach 3000. Ale łudziłam się, że odstępstwo od diety będzie słodkie i absolutnie zakazane, z dużą ilością kremu albo czekolady z orzechami. 
Hahahahaha.
Okazało się, że tym, dla czego warto jest przerwać 6-tygodniową już wówczas dietę jest...
kaszanka.
Swojska. Tłuściutka. Pyszna.
Tak pyszna, że zeżarłam wszystkie trzy kawałki naraz. I jakbym miała więcej, to bym zjadła więcej.

To był okropny czas. A wiecie, co jest najbardziej okropne?
Że z tej cholernej diety nie można wychodzić ot tak, natychmiast. Że nie można zacząć jeździć do roboty jak człowiek, autobusem. Można co najwyżej przestać jeździć w czasie śniegu z deszczem. Że sobotnio-niedzielne przebieżki z psiuńciem można co najwyżej zamienić na dwa razy dłuższe spacerki. Że nie ma już powrotu do drożdżówki do porannej kawy, można co najwyżej dołożyć sobie drugą kromkę chlebka, w pierwszym tygodniu po diecie, a w drugim zamiast sałatki warzywnej na deser zrobić sobie owocową. 
Ja tego nie przeżyję.
Efekt jojo murowany :(

niedziela, 27 marca 2016

Chrystus zmartwychwstał!

Prawdziwie zmartwychwstał!

I jak już zjecie śniadanko, mam propozycję - dla tych słoików, co zostały w Warszawie i jak porządne słoiki, mieszkają na Białołęce. Wyjmijcie swoje rowery (rozumiem, że nie każdy jest takim freakiem jak ja, pedałującym po "zimie" już co najmniej od dwóch miesięcy), więc wyjmijcie swoje rowery, pod Urzędem Dzielnicy jest stacja naprawcza przy Veturilo, więc można je napompować i wyregulować siodełka, i przejedźcie się wałem wiślanym aż do Jabłonny. Do pałacu. Można i dalej, ale na rozruszanie kości i spalenie pyszności wielkanocnych Jabłonna będzie idealna.

Że Pałac w Jabłonnie jest fajny, można się domyślać. Albo można było się domyślać w samochodzie, w drodze do Legionowa czy Nowego Dworu, kiedy Jabłonna nie miała jeszcze obwodnicy. O fajności świadczyła zabytkowa poczta przy drodze i nawiązujące do renesansu zwieńczenie kościelnej dzwonnicy (kościół nic wspólnego z pałacem nie ma, a jak się dobrze przypatrzeć, to jest całkiem modernistyczny, choć dopasowany do letniskowego przed wojną charakteru miejscowości). Świadczyła też pięknie przystrzyżona trawka za płotem i boniowana brama. 
Ale dowiedzieć się, jak jest fajny, najlepiej rowerem, od wału, od Wisły. Dość niepozorna furtka prowadzi do zupełnie innego świata (bo w drodze przez długi czas można zachwycać się dziką niemalże przyrodą w rezerwacie Ławice Kiełpińskie) - angielski park, projektowany przez samego Szymona Bogumiła Zuga, i budynki, kreślone ołówkiem takich asów, jak Dominik Merlini i (później, oczywiście) Henryk Marconie. A historie właścicieli! Od biskupów płockich posiadłość wykupił brat króla, późniejszy prymas Michał Poniatowski. Stanisław August zresztą braciszka odwiedzał - ha, królewskie mamy zadupia w pobliżu Białołęki! Potem pałac należał do uwielbianego przez wszystkich księcia Pepe, który podarował go siostrzyczce, Teresie. Do chrztu Teresę trzymała sama Maria Teresa Austriaczka, królowa Francji, i mimo, że los w młodości obszedł się z nią okrutnie (straciła oko jako szesnastolatka), i chyba uważana była za brzydulę, wydaną za mąż za osobę o właściwym nazwisku, za to niewłaściwej reputacji, to była bliską i długoletnią przyjaciółką... Talleyranda. Wszyscy wiemy o pani Walewskiej i Napoleonie, ale o romansie i przyjaźni jego najznakomitszego dyplomaty i jednookiej polskiej arystokratki mało kto słyszał... Do męża wracając, to podobno najlepszą rozrywką Tyszkiewicza było rano przebrać się za księdza i "odprawić mszę", a wieczorem założyć damskie fatałaszki i w nich paradować po domu. Złośliwi opowiadali o Teresie, że "choć pod wielkim legła Tyszkiewiczem, wie z doświadczenia, że miłość jest niczem".

Pałac, we władaniu PAN, ma się nieźle. Ogród, jako że angielski, ma być naturalny i nie męczyć ogrodnika. Stajnie i wozownie stanowią malowniczą ruinę, do Zugowskiej groty wstęp wzbroniony, chińska altanka była w remoncie, kiedy koło niej przejeżdżałam. Ale i tak jest tam fajnie. Można też zatrzymać się na obiad (klimatycznie, w weekendy niedrogo, kuchnia polska), a w niedzielę posłuchać jakiegoś koncertu, kameralnego najczęściej.

sobota, 19 marca 2016

Poszukiwanie wiosny

Ostatnio sobie biegam. W weekendy zwłaszcza. Właściwie tylko w weekendy, w pozostałe dni jest rower, a w sobotni poranek biorę psiuńcia na wydmę wiślaną (dobry kilometr od Wisły) i truchtam kółeczko albo i dwa. A jeśli psiuńcio ma chęć - a często ma - po przetruchtaniu kółeczka idę już spacerowym krokiem dalej. Jakby ktoś nie wiedział, wydma zaczyna się zaraz za Urzędem Dzielnicy Białołęka, za ul. Pomorską las ustępuje miejsca tarchomińskiemu cmentarzowi, a później należy wypatrzeć przesiekę zwaną ul. Leśnej Polanki, która niewyraźnie krzyżuje się z ul. Hanki Ordonówny, i dalej jest sobie ulicą Leśnej Polanki, a potem też biegnie hen, hen, już pod inną nazwą, ale nadal wyżej, niż okolica. 

Uwielbiamy z psiuńciem wydmę. Kiedyś przy Leśnej Polanki stała przepiękna, choć zaniedbana willa. Niestety, spłonęła kilka lat temu, straszy wypalonym dachem. A za szkołą można zapomnieć, że to olbrzymia warszawska sypialnia, bo trafia się na wieś.

Czasem zabieramy z psiuńciem aparat i szukamy wiosny. Zdjęcia robiłam dwa albo trzy tygodnie temu, niewiele w kwestii wiosny się od tego czasu zmieniło na wydmie. No kiedy ona przyjdzie, co?