Jeśli ktoś nie był w ogrodzie świateł w Wilanowie, to...
to nie ma czego żałować. Zwłaszcza jeśli wcześniej zaliczył bożonarodzeniowy spacer Traktem Królewskim i widział rozświetlone Krakowskie Przedmieście i pił grzańca pod św. Anną i jeździł na łyżwach w Rynku. To zajęcia atmosferne i do zimy pasujące.
A ogród świateł w Wilanowie to zdzierstwo i kupa. Świateł, oczywiście.
Na dziedzińcu kareta zaprzężona w rumaki, nawet nie pamiętam, ile tych koników było - dwa? sześć? Na znajomej pięciolatce wrażenie zrobiły zerowe. Obok instalacja światło-dźwięk - znaczy choinka z mrugającymi lampkami podłączonymi pod kolędy. Znaczy potpourri muzyki klasycznej i świetlne fontanny i inne wzorki. I tuż przed Oranżerią - zajebiście zielony (taka markerowa zieleń) ogród przerośniętych kwiatów, motylków i bożych krówek wielkości prawdziwej krowy - jako jedyny naprawdę fajny. Ale jeśli dodać do tego przenikliwe zimno warszawskiego przedwiośnia, trwającego od listopada i odległość od cywilizacji do Lemingradu (i pałacu w Wilanowie) - to rzecz przestaje się opylać całkowicie. Mapping o wydrze wyświetlany na ścianie frontowej rezydencji króla Jasia uratował wyprawę, połączony jeszcze z gofrem i herbatą w ubożuchnej kawiarni.
Ogród świateł w Wilanowie jest jak Zimowy Narodowy - trzeba pójść raz. Żeby już nigdy nie chcieć tam wrócić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.