wtorek, 17 marca 2015

Nie dojeżdżałam tam milion razy...

Do korpo, z którą miałam króciutki romans, jeździłam Czerniakowską. Dzień w dzień jechałam Czerniakowską, dzień w dzień spoglądałam na most Siekierkowski, w przekonaniu (o, jakże błędnym), że za niego motyle nie dolatują, bo za krótko żyją, a fale radiowe pod nim pętle mają. Dalej to tylko bloki, fortu Augustówka nie licząc, i wieś typu białołęckiego.

I co?
I gó..zik.

Oni na tym Czerniakowie mają kościół. Kościół, kurczaki, z 1691 roku. Nie miał gdzie Tylman z Gameren kościołów stawiać, tylko pod Warszawą, no, w jakimś Czerniakowie zatraconym. Bo, widzicie, Bernardyni sobie zamówili. A niech zamawiają - w Warszawie, co, mało im było warszawskich kościołów? Nie, oni sobie klasztor w Czerniakowie wybudują, żeby warszawskie słoiki odkrywały je dopiero przyprowadzone za nos.

Bo kościół św. Antoniego (stary) jest arcypiękny. Niesamowitej cudowności połączenia stiuków i fresków, posadzka z efektem 3D, fascynujący dwustronny ołtarz z kryptą św. Bonifacego pod spodem, tajna/poufna krypta grobowa Lubomirskich pod nawą główną. W maleńkim wnętrzu kościoła można spędzać długie godziny, szukając alegorii kontynentów, podziwiając widoki włoskich miast, odczytując skomplikowaną dekorację, ha, udało mi się wejść na ambonę nawet :D

Żeby się usprawiedliwić dodam tylko, że kościół zwykle jest zamknięty, choć zapewne w Wielkanoc tudzież soboty sezonu ślubnego można bezczelnie go zwiedzać, wmieszawszy się w tłum weselników. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.