poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Ребята, давайте жить дружно!

Być może ludzie mojego pokolenia pamiętają jeszcze radziecką kreskówkę o kocie Leopoldzie i dwóch wrednych myszach, miły odpowiednik Toma i Jerrego. Kot na końcu każdego odcinka proponuje życie w przyjaźni, a myszy w kolejnym znów robią z nim, co chcą.

Przyjazna koegzystencja to chyba to, co udało się osiągnąć na osiedlu akademickim "Przyjaźń" koło bemowskiego ratusza. A raczej ratusz jest koło osiedla, bo przecież wioska budowniczych Pałacu Kultury powstała duuuuuuużo wcześniej. I jest słodka.


Osiedle Przyjaźń to dzisiaj enklawa sielskości w środku miasta, jeszcze bardziej rajska, niż fińskie domki na Jazdowie. Część drewniaków zajmują studenci, podobno dzisiaj głównie z Grzegorzewskiej, chociaż kampus jest międzyuczelniany. Dawno, dawno temu, chyba jeszcze w licealnych czasach, pojechałam tam z kimś w gości i było pioruńsko zimno, a tubylcy używali elementów konstrukcyjnych akademika, tudzież stolarki budowlanej, do rozpalenia ognia. Zresztą, może to jakaś legenda miejska, która tak mi przemówiła do wyobraźni, że zdaje mi się, że byłam jej świadkiem... Inna legenda mówi, że w szafach były tajne wejścia pod podłogę, a w piwnicach działy się rzeczy wielkie: wygrywano i przegrywano fortuny i niewieście serca...


Studenckie baraczki przyjemnie współistnieją z jednorodzinnymi, również drewnianymi, domkami, otoczonymi zadbaną zielenią w stylu wiejskim - malwy i nieskoszona trawka. Budynek klubu przypomina trochę stodołowate miejsca zabaw, organizowanych w soboty we wsiach, do których jeździłam na wakacje, i pachnie starym drewnem. Zdaje się, że opary alkoholu nie są zbyt dobrym konserwantem, bo nikt nie chce podjąć się remontu, bez którego Karuzela wkrótce się zawali.
Kotłownia jest oczywiście murowana, zapewne obok jest (albo była) pralnia i łaźnia, a w Kolorado było kino. Porządna wioska musiała mieć też bibliotekę, i faktycznie - księgozbiór jest. Zajmuje tylko jeden domek (kiedyś były co najmniej dwa - osobno wypożyczalnia i czytelnia), ale wygląda tak samo, jak 60 lat temu.


Letnia wycieczka do "akademików na Jelonkach" to uczta dla wymęczonych miastem zmysłów. Dźwiękoszczelne ekrany chronią przed ulicznym zgiełkiem, słychać śmiech dzieciaków na placu zabaw, głośne oddechy ulicznych kalisteników na zewnętrznej siłowni, skrzypienie podłóg i bzyczenie pszczół. Ktoś brzdąka na gitarze Okudżawę. Sierpniowy żar leje się z nieba, ale w cieniu starych drzew nie jest aż tak dojmujący, jak w betonowym centrum Warszawy. Drzewa są wszędzie, mniejsze i większe, starsze i młodsze. Niewiele zapewne pamięta pierwszych cieśli osiedla - wtedy były tu sady, a  żywot śliw i jabłoni bywa krótki. Drzewa pachną. Pachnie nieskoszona trawa, wysoka mimo suszy, kwiaty, stare drewno, dym z kotłowni, książki w bibliotece, taki charakterystyczny, lekko kwaskowy zapach skansenu, ożywiony ponętną wonią grillowanej kiełbaski.


Studentów na Jelonkach coraz mniej - nie tylko, co byłoby oczywiste, w wakacje, ale po prostu zmieniły się oczekiwane przez nich warunki. Są jednak tacy, którzy celowo wybierają niedogodności "Przyjaźni" - osiedle to zawsze - od z posterunków zdjęcia wartowników, pilnujących budowniczych Pałacu, cieszyło się sławą osiedla wolnego - przynajmniej od surowych recepcjonistów, pilnujących liczby i składu mieszkańców...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.