poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Uff, jak gorąco

Ostatnie kilka dni spędziłam w wodzie. Całe Boże dnie spędziłam w wodzie. Niezupełnie dobrowolnie, wolałabym częściowo w wodzie, a częściowo w cieniu, ale musiałam być w wodzie, bo Najlepszy Kumpel Przelatka (jedyny, który się akurat ostał w Warszawie w przerwie między wyjazdami wakacyjnymi) nabroił i dostał szlaban na wychodzenie. Podpadł mi tym straszliwie, choć nie mnie nabroił. Podpadł, bo tak to bym go zabrała i rozkoszowała się lekturą na leżaczku, a nie taplała w warszawskich basenach otwartych.
Jakby ktoś pytał, to zarówno Przelatek, jak i kumpel mają karty pływackie, a ja, hmmm, się nie topię przez parę minut. Więc jakby przyszło co do czego, to raczej oni mnie by ratowali, a nie odwrotnie.


Najpierw poszłyśmy najbliżej, czyli na Moczydło.
Moczydło to takie fajne, peerelowskie baseny, malowane olejno na niebiesko i żółto. Dziki tłum tam jest i najdrożsi są chyba w całej Warszawie, i żarcie w ichnim barku jest mocno takie sobie. Za to przebieralnie i łazienki są git, w każdym razie te przy boiskach, w tych drugich nie byłyśmy. I zjeżdżalnie są fajne.

Potem poszłyśmy na "basen z "Hecy na 14 fajerek", żeby było Wisłę widać". Hmmm, jak kręcono ten serial w roku pańskim 1978, to basen był w szczytowej formie. Dziś ma wodę "jak z Wisły", mętną i szarą, bardzo wolną kręconą zjeżdżalnię, jedną przebieralnię z dykty z reklamą popularnego napoju, bardzo śmierdzące toalety o zepsutych zamkach, i dwie knajpy - demokratyczną i drugą, ą ę stylizowaną na luz. W demokratycznej można sobie kupić piwko, albo nawet szota. Wisła słabo przebłyskuje za chaszczami, a po Wale Miedzeszyńskim śmigają auta, bziuuu, bziuuuu.
Ale za to ludzi było mało, a nawet bardzo mało, i wolno skakać do wody. W sensie, na bombę, na rybkę, na gwiazdę i tak dalej.

Potem pojechałyśmy na Szczęśliwice, zobaczyć, jak wygląda nowoczesność w domu i zagrodzie. Uuu, panie, pięknie wygląda. Zupełnie jak nasz domowy wzorzec z Serves, czyli basen w malutkim miasteczku na zachodzie Niemiec, który Historyk ujrzał po raz pierwszy w 1986 roku. Znaczy się, kwiatuszki rosną, woda jest przejrzysta i błękitna, są bicze wodne i piękna zjeżdżalnia, i śliczne szatnie i z szafkami, i toalety... nie, toalety pod koniec dnia już nie były takie śliczne. A w barku można kupić sałatki. I jogurty. I zupy. No, burgery też, ale przynajmniej jest jakiś wybór. I też wolno skakać. I ceny umiarkowane.
I, cholera, wszystkim się tam podoba, więc ludź na ludziu w tej wodzie siedzi. 

Na Inflanckiej było najbardziej super :) Prawie w ogóle nie ma ludzi. Legalna kąpiel w fontannie, która tam udaje brodziki dla dzieci (dorosłych też, w najgłębszej woda jest po pas). Olbrzymi teren z boiskiem do siatkówki plażowej. Genialny dojazd.

A może w tym sezonie uda mi się jeszcze na Corę i do Powsina? To wtedy będzie pełen przegląd warszawskich odkrytych pływalni.
Trochę mało, conie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.