środa, 4 lutego 2015

Najstarszy szpital w Polsce

Nie wszyscy wiedzą, że w samiuteńkim centrum Warszawy, na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu, mieści się Warszawski Szpital dla Dzieci.
Chociaż napis jak wół, widoczny ze wszystkich stron, i od Kopernika, i od Krakowskiego, i od NŚ. Może dlatego, że jest taki mały? Łącznie na dwóch oddziałach ma z 70 łóżek, to raptem kilkanaście przytulnych sal.
To najstarszy szpital pediatryczny na terenie Polski - powstał w 1869 roku, jako "Zakład prywatny leczniczy dr. Antoniego Sikorskiego", z funduszy ofiarodawców, i leczono tam najuboższe dzieci - głównie na oddziale, jakbyśmy dziś nazwali, zakaźnym, i na chirurgii. Potem hrabina Potocka, panowie Bloch, Wrotnowski, Rau, Kronenberg i paru innych sypnęli groszem i wybudowali zgrabny, skromny budynek na ul. Aleksandria, czyli dokładnie tam, gdzie stoi do dziś, mimo solidnych wojennych zniszczeń. O ile pawilon frontowy (to ten od Kopernika), z 1875 roku, wygląda na stary, to już pawilon "chorób wysypkowych" z 1884 roku to na pierwszy rzut oka nówka sztuka nieśmigana, zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Altankę ogrodową przebudowują właśnie na Izbę Przyjęć i poradnię, i dobrze, bo pierwsze wrażenie po wejściu na IP jest, hmm, zgodne z oczekiwaniami.

Za to potem zalicza się pełen opad szczęki. Nie wiem, jak na chirurgii - nadal jest w pawilonie frontowym - ale na pediatrii Przelatek zakrzyknęła: "mówiłaś, że będzie okropnie, a mnie się tu bardzo podoba!"  (tak, tłumaczyłam dziecku, dlaczego ono nie chce iść do szpitala, kiedy odmawiało współpracy przy leczeniu domowym jakiś czas temu). Pierwszą rzeczą, którą zrobiła Przelatek po zajęciu łóżka, było strzelenie sobie selfie z kabelkami, wenflonem i monitorem pulsoksymetru i przesłanie fotki całej klasie. Następną rzeczą było wciągnięcie obiadu, który "jak się go posoli, to smakuje nawet lepiej niż na szkolnej stołówce, a mówiłaś, że szpitalne żarcie jest niejadalne!". A ja wciąż zbierałam szczękę z podłogi. Gdzie są nieczułe, szczekliwe piguły w sztywnych białych fartuchach, wrzeszczące "przestań mi się tu mazać" i "wstawaj, termometr"? Gdzie jest zamknięty na głucho pokój lekarski, z którego nie da się wyciągnąć mrukliwego doktora? Gdzie salowe "niech zabiera te klamoty z podłogi"?

Otaczali mnie ludzie uważni, uśmiechnięci, gotowi na każde wezwanie wszystko tysiąc razy wytłumaczyć jak krowie na granicy, językiem dostosowanym do percepcji pytającego. Do zgrabnych pastelowych mundurków tuliły spłakane dzieciaki i przerażone mamy - do niektórych to i przerażeni tatusiowie chętnie by się przytulili, może dlatego tylu ich było na malutkim oddziale. A wczesnym rankiem czujne anioły fruwały na paluszkach z bezdotykowym termometrem w dłoni, przymykając oko na rozłożone wciąż, mimo późniejszej, niż przepisowa, pory, łóżka rodziców.

I tylko raz pielęgniarka, wezwana przez mamę do wyczerpującej walki z wierzgającym 4-latkiem, który nie życzył sobie nebulizacji, spacyfikowawszy młodzieńca przy pomocy żartów i miśków, po wyjściu z sali oparła się o ścianę i mruknęła do siebie: "kurwa, całą mnie opluł" :)

Zdjęcie ze strony szpitala, ale ta sala naprawdę tak wygląda.

PS. Czy wspomniałam o bezpłatnym wi-fi, telewizorach, kuchni dla rodziców i dwuosobowych salach z łazienkami?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.