A tydzień temu były Wianki. Nie pojechałyśmy na wielką imprezę nad brzegiem Wisły, pod Zamkiem Królewskim, nie miałyśmy siły na duże skupiska ludzkie. W naszym Białołęckim Ośrodku Kultury w weekendową noc świętojańską występował za to teatr uliczny - na ulicy, to znaczy w parku Picassa. Teatr był ze Lwowa, spektakl robił wrażenie, taniec na szczudłach i ogień zawsze robią wrażenie.
W pewnym momencie na "scenę" wjechały dziecięce wózki, w których odpalono zimne ognie.
- Zobacz - mówię do męża - dziecko to fajerwerki!
W tym czasie zimne ognie się wypaliły, i w wózkach zatańczyły płomienie.
- Hmmm - skomentował mąż - a może to ogień, który trawi wszystko?
W kontekście ognia, który mamy w domu, może mieć rację. Jako strażniczka ogniska domowego mam ogromny problem, żeby nasz płomyk utrzymać w ryzach, bo ona ma tendencję do przeistaczania się w niszczący pożar. Podobno wszystkie nastolatki tak mają...
W każdym razie po przedstawieniu narwaliśmy z Przelatkiem i jej kumplami kwitnących gałęzi, zaplotłyśmy wianki i zaopatrzeni w pochodnie (chwała niech będzie jednej z Sąsiadek) udaliśmy się wszyscy nad Wisłę, której wianki podarowaliśmy. Prawie o północy z nurtem rzeki płynęły ciemne wiechcie z tealightami w środku - i wyglądało to bardzo, bardzo romantycznie.
Mieliśmy szczęście, że romantyczną wycieczkę zrobiliśmy sobie zaraz po głośnym koncercie - podczas spaceru z psem następnego dnia w tym samym miejscu natknęliśmy się na lochę z młodymi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.