środa, 9 września 2015

Na tyłach Puławskiej


Jeżdżenie na rowerze głównymi ulicami miasta jest nudne.
O wiele ciekawsze są różne zaułki z tyłu. Zawsze można trafić na coś, co kiedyś było fabryką albo fabryczką, na interesującą willę, na zrujnowaną doszczętnie kamienicę, jakiś napis na murze albo oryginalny bruk.
Postanowiłam sobie pojeździć na tyłach Puławskiej, po skarpie wiślanej. Zaczęłam od Łazienek, które żadną miarą do tyłów Puławskiej zaliczyć nie można :D, ale bardzo płynnie przeniosłam się, chwilami tylko unosząc głowę w niemym podziwie, przez Flory i skwer Szewczenki na Chocimską.
Pamiętam, że pewna znajoma Ukrainka bardzo się zdziwiła, widząc swojego Wielkiego Poetę na warszawskiej ulicy, nawet nie wiedziała, że kiedyś zwizytował Warszawę. Czasem warszawiacy ozdabiają Tarasa szalikami - podczas pomarańczowej rewolucji nosił pomarańczowy, teraz bywa, że ma swoje barwy narodowe.

Zaraz za skwerem rzuca się w oczy zamek. Taki najprawdziwszy zamek, przypominający nieco ten w Chocimiu, choć budynek frontowy ma styl "magistracki". To Państwowy Instytut Higieny - niezłą miał miejscówkę, tuż przy torach kolejki wilanowskiej i zajezdni tramwajowej (bo kolejka tędy jeździła do 1957, a na Woronicza z Chocimskiej tramwaje przeniosły się ok. 1955 r.), z tyłu za to miał pola. Bardzo trudno jest w necie znaleźć szczegóły - zamczysko powstało przed 1922 rokiem, budynek przy samej Chocimskiej w 1922 r., nie udało mi się sprawdzić, czy ta sama osoba je projektowała... Frontowy pasuje do PZH - surowy, prosty, zamek... ulica nazywała się Langerowska, może właśnie dzięki zamkowi nosi dzisiejszą nazwę?

Przy Chocimskiej w ogóle jest sporo fajnych willi i kamienic, i w okolicy - na Słonecznej, Willowej, Spacerowej - też. Pod numerem 5, tam gdzie dziś hematologia, mieściła się fabryka Fruzińskiego, głównego konkurenta Wedla w Warszawie.

Światło mi się kończyło, więc pomknęłam chyżo przez Morskie Oko i park Szustrów - gdzieś w międzyczasie zahaczyłam o ulicę Pogoda, przy której stoi fascynujący postrzelany budynek z wielgachną (załataną) wyrwą po dużym pocisku...

Potem, już prawie przy Wilanowskiej, znalazłam jakiś fajny bruk, a potem jeszcze tylko Żółta Karczma (nadal żółta, fakt, ale już dawno nie karczma, i w ogóle nie wyglądała na muzeum, tylko na prywatną posesję, zwłaszcza że obok stała taka sama żółta karczma-nie-karczma, może nowocześniejsza trochę) i zlazłam na stację Wilanowska, bo nie miałam swoich rowerowych światełek choinkowych, a ciemno się robiło coraz bardziej zdecydowanie... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.