wtorek, 25 listopada 2014

Na południu nie ma czasu

Kiedyś mieszkałam tuż obok hali na Koszykach. Wynajmowałyśmy z koleżanką półtora pokoju u przemiłej starszej pani, która opowiadała nam fascynujące historie, o ile była w domu - bo była to najaktywniejsza staruszka, jaką znałam. Chodziła na brydżyka albo urządzała go u siebie - ubogie studentki dostawały wtedy odrobinkę tego czy owego, a gotowała przedstawicielka znakomitego wileńskiego rodu wspaniale. Za przetarcie z kurzu imponującej kolekcji dzbanuszków do kawy przed świętami można było dostać dla rodziców kawałek najlepszego na świecie mazurka pomarańczowego albo wybitnego, kruchego pasztetu, mielonego na starej radzieckiej maszynie, w tym celu tylko wyjmowanej z przepastnych, przedwojennych szaf kuchennych. Jeździła na koncerty do Radia, a raz urwała się w góry na parę dni, nie informując o tym rodziny i wprawiając ją w niezły popłoch. Kiedyś pomagałyśmy jej znieść jakieś bambetle do piwnicy - gotycko sklepione podziemia miały podobno połączenia z sąsiednimi kamienicami i można nimi było przejść co najmniej do szpitala na rogu ulicy.

Na Koszykach były klimaty. Starsza pani, o nienagannej figurze, bywała czasami zaczepiana wieczorami przez panów, szukających dziewcząt spod Marriottu (Hoża i okolice słynęły z, hmm, autostopowiczek). Przepraszali, jąkając się, kiedy się do nich odwracała. Na Koszykach usłyszałam najmilszy komplement w życiu - kiedy mrocznym listopadowym porankiem szłam do pracy, nieszczęśliwa, bo ciemno, zimno i do domu daleko - koleś spod całodobowego monopolowego wymamrotał do kumpla z pijanym zachwytem: "ty, patrz, ale kuuuuurwa idzie!".

Nie doceniałam wtedy przedwojennego uroku zachowanego Śródmieścia. Nie wiedziałam, że secesyjne i eklektyczne perełki Lwowskiej, Poznańskiej, Mokotowskiej, placu Politechniki, Bagateli czy Flory, niezrozumiała francuska gwiaździstość placów to rzecz w Warszawie unikalna. Zresztą, uczyłam się, pracowałam, pisałam pracę magisterską - czasem tylko trafiałam w miejsce i czas absolutnie magiczny - na przykład pusta aula Politechniki o wschodzie słońca, albo jakaś klatka schodowa z witrażowym okienkiem, albo latarnia w bramie, którą chodziło się na skróty do ujęcia oligocenki.
Teraz szukałam tych miejsc z premedytacją - z premedytacją nie da się ich znaleźć. Magia czy genius loci ujawnia się niespodziewanie, w wyjątkowo przychylnym zbiegu okoliczności. Trudno o taki zbieg, kiedy się pędzi uliczkami z aparatem, adres jest zupełnie "nie po drodze", a w domu czeka dziecko...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.