wtorek, 6 stycznia 2015

Kurs przewodnicki

Może ktoś, kto czyta regularnie, zauważył, że pojawiło się mnóstwo odnośników do blogerów warszawskich. Są ku temu dwa powody. Po pierwsze, trafiłam na stronę zrzeszającą część blogerów. Po drugie, dzięki nim mogę poznać Warszawę, której nie nauczę się na kursie przewodnickim...

Kursem jestem odrobinkę rozczarowana.
Spotkała się na nim grupka zapaleńców i miłośników (zawód został uwolniony i niepotrzebna jest licencja, oprowadzać po Warszawie może każdy), którzy chcieli się czegoś nowego dowiedzieć. Jako grupka wiemy wszystko :), każdy z osobna ma wiedzę fragmentaryczną i niespójną. Kurs to niby uspójnia, ale...

ale wykłady, wykłady, wykłady są nuuuuuuuuuuuuudne. I ja to wszystko wiem (była do tej pory historia Polski i wstęp do zarysu historii architektury). A na wycieczkach (również w większości "wykładowych", uczestnicy kursu dostają łącznie 12 minut na swoje wystąpienia - w ciągu 5-6-godzinnego spotkania) percepcja siada mi gwałtownie po 120 minutach najpóźniej. Wędrujemy zresztą szlakami doskonale opisanymi w przewodnikach, spacerownikach i innych takich, i właściwie... to ja to wszystko wiem. A i tak nie potrafię powtórzyć, bo nazwiska architektów i daty budowy zaczynają mi się mieszać dokumentnie już w pierwszej minucie :D Wiek rozpoznaję na oko, dzieła miszczów, w gruncie rzeczy, też, bo miszczów jest może po dwóch na epokę, reszta mi niepotrzebna, więcej, wydaje mi się - choć może to po prostu przeniesienie - że nikomu innemu też nie jest potrzebna.

A całość zajmuje piątkowy wieczór, sobotę i niedzielę, tydzień w tydzień, z małym grudniowym luzikiem. Tego się po prostu ni da zrobić. Nawet z Nidagipsem. Mimo, iż pracują z nami wspaniali ludzie, którzy jak mało kto znają się na swojej robocie.

I nie ma tam sposobów pracy z różnymi grupami - bo przecież co innego opowiem przedszkolakom, a co innego emerytom, co innego Japończykom, a co innego Niemcom. Ba, w ogóle o pracy z grupą jest niewiele, jakieś drobniutkie wzmianki "przy okazji". I mało jest dykteryjek i anegdot, które najłatwiej wszak zapadają w pamięć. I w ogóle to bardziej przewodnik po kursie przewodnickim, który trzeba sobie zrobić samemu, za pomocą dupogodzin w Bibliotece na Koszykach.

I nie ma tam - ale to oczywiste - smaczków lokalnych, charakterystycznych dla danej dzielnicy. Te wyszukują blogerzy. Dlatego - z całym olbrzymim szacunkiem dla dorobku Jarka Zielińskiego - będę czytać, oprócz Atlasu ulic, warszawskie blogi. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli post ma więcej, niż dwa dni, Twój komentarz ukaże się po moderacji.