Spędziłam wspaniały dzień na obozie harcerskim. Zjadłyśmy wyśmienity obiad, Młoda pokazała mi podobóz, i sanitarki, i tojtojki (mamo, to są naprawdę fajne tojki, megaluksusowe i czyste w porównaniu do miejskich, ale latryna chyba byłaby lepsza), i kąpielisko, pilnowane przez rudego brodacza w kapeluszu, poszłyśmy na lody i w ogóle było super (mamo, naniosłaś igieł na moją prycz, zabieraj je stamtąd! Tu musi być idealny porządek!).
Zwiedziłam Koronowo, zaskoczona, że wzdłuż drogi nie ma chodnika, ale jest ścieżka rowerowa. Okazało się zresztą, że trasa z Bydgoszczy do Koronowa jest częścią międzynarodowego szlaku rowerowego z Calais do Sankt Petersburga i niemal na całej długości ma ścieżkę, a tam, gdzie nie ma, kierowcy są mili, uprzejmi i z wielkim szacunkiem traktują pedalarzy.
W doskonałym czasie (70 minut) pokonałam 25 km do Bydgoszczy. Mogłam połazić po Wyspie Młyńskiej i doskonale zrewitalizowanym Rynku, któremu fenomenalnie przysłużyła się likwidacja "kompleksu gastronomicznego Kaskada". Kupiłam świetne lody w cukierni Katarynka i w radosnym oczekiwaniu udałam się na dworzec.
Czy wspomniałam byłam w poprzednim poście, że w Bydgoszczy nie ma dworca? Nowy dworzec jest w budowie, stary dworzec jest w remoncie, a przejścia na perony są tymczasowe i polegają głównie na pokonywaniu wąskich i stromych schodów, co nie jest proste nawet BEZ roweru z obciążeniem. Udało mi się dojrzeć miłe dziewczyny w kamizelkach "IC - Informacja", które objaśniały, jak się w tym wszystkim poruszać, i wiedziały nawet o teoretycznym istnieniu SOKistów, którzy przeprowadzają przez tory osoby niepełnosprawne i na wózkach (więc może i mnie by przeprowadzili), ale... ale "dzisiaj ich nie widziałyśmy jeszcze" (a była godzina 16.00).
"Pociąg TLK Rej z Kołobrzegu (uuups - wiedziałam, co usłyszę) do Lublina przybędzie z opóźnieniem ok. 15 minut. Opóźnienie może ulec zmianie. Za opóźnienie podróżnych i oczekujących przepraszamy".
Kwadrans to luzik. Naprawdę. Spojrzałam na zestawienie wagonów, żeby wygodnie się ustawić w dobrym miejscu. Wagon dla rowerów ma nr 10. Ja mam bilet do wagonu 29. Którego nie ma w zestawieniu.
To był zonk nr 1. Ale taki mały zonk.
Następnie rozpoczęło się oberwanie chmury i pociąg zwiększył opóźnienie do 40 minut. I w końcu przyjechał.
- Zonk nr 2. Skład w ogóle nie miał wagonu dla rowerów. Wagon 29 był zaraz za lokomotywą, ale, jak poinformowali mnie przez okno dobrzy ludzie, drzwi za lokomotywą, od tego przedsionku, gdzie ma stać rower, z prawej strony się zacięły (a peron był z prawej właśnie), a poza tym stoją tam już trzy rowery. Kierownik pociągu łaskawie zgodził się, żebym wlazła drugimi drzwiami (bo w ostatnim wagonie też stały trzy rowery), co nawet udało mi się zrobić.
- Zonk nr 3. Ustawiłam jednoślad w przejściu, zastanowiłam się nawet, czy by go linką nie przypiąć, i spojrzałam w głąb korytarza. To znaczy chciałam spojrzeć w głąb korytarza, ale się nie dało, bo wszędzie stali ludzie. W przedziale, do którego miałam miejsce, siedziało, jak się potem okazało, dwoje staruszków i rodzina z malutkimi dziećmi. Bo miejscówki są obowiązkowe tylko z rowerami. Ciekawe, jak miałam im powiedzieć, że to MOJE miejsce jest, i że wypad na korytarz, proszę państwa...
- Zonk nr 4. Stałam sobie grzecznie w przejściu koło kibla, przesuwając rower tam i z powrotem, w zależności od tego, czy ludzie chcieli skorzystać z toalety, czy przejść do kolejnego wagonu. Chodzili w tę i we w tę (wte i wewte?), bo im się nudziło, więc ja też miałam rozrywkę.
- Zonk nr 5. We Włocławku na stacji nie było prądu. Tam też mieli oberwanie chmury, ludzie zdążyli na pociąg wyłącznie dlatego, że "opóźnienie wzrosło do 60 minut". Ale panie we Włocławku zamknęły po prostu kasy, nie wypisując kwitków o niemożności wystawienia biletu, więc konduktor był mocno wkurzony, że nie ma podstawy, żeby nie pobierać opłaty za wystawienie w pociągu. A ludzie byli wkurzeni, bo to przecież nie ich wina, że nie ma prądu...
- Zonk nr 6. W Kutnie czekaliśmy 40 minut na inny skomunikowany pociąg, któremu na tory upadło drzewo. OK, sorry, taki mamy klimat. W Kutnie również zapach z kibla zrobił się nie do zniesienia, zwłaszcza że ludzie chodzili do niego na fajki. Mimo burzy, która szła przed nami, powietrze było ciężkie i duszne, poza tym w czasie jazdy nie da się w żaden sposób wywietrzyć przedsionka, nie ma tam otwieralnych okien.
- Zonk nr 7. W Łowiczu do pociągu wskoczył wymięty WARSowiec. Spytał radośnie, czy się zmieści, odpowiedziano mu, że nie, więc najpierw wskoczył sam, a potem wciągnął swój wózek z kawą, uczynni ludzie, którzy zajmowali przedsionek wraz ze mną, "skompresowali się". WARSowiec rozejrzał się i stwierdził: "Pie...ę, nie robię. Ja mam teoretycznie zasuwać z tym wózkiem po korytarzu i sprzedawać kawę. Ale po pierwsze, nie będę ludziom po nogach jeździł, a po drugie, czekam na was drugą godzinę i przemokłem do suchej nitki, a wrzątek w termosie prawie wystygł". WARSowiec usiadł na drzwiach i usnął.
- Zonk nr 8. W Niepokalanowie pociąg stanął na dobre. Nad Warszawą podobno skumulowały się trzy burze i system sterowania poszedł był się kochać. Przed nami stały cztery pociągi. Mieliśmy trzecią godzinę opóźnienia, i dzieci z "mojego" przedziału chyba miały już dość. W każdym razie zaczęły to okazywać.
Zapachu z toalety nie dało się już wytrzymać. Starsza pani lamentowała, że myślała, że to już Zachodnia, i przygotowała się do wysiadania, a teraz nie ma nawet jak wrócić do przedziału. Dzieci wyły. Coraz głośniej. Ludzie wędrowali do toalety (teoretycznie nieczynnej na stacji), do sąsiedniego wagonu i na zewnątrz. Tam. I z powrotem. Tam. I z powrotem. W pewnym momencie poczułam, że zaraz zmontuję sobie jakiegoś kałacha i powystrzelam całe towarzystwo.
"Uwaga podróżni! Pociąg Kolei Mazowieckich z Łowicza do Warszawy Wschodniej przybędzie z nieokreślonym opóźnieniem".
Wyszarpnęłam rower spomiędzy bagaży i wózka z kawą, wyrzuciłam go nieomal z wagonu i pojechałam, nie oglądając się za siebie. Na wysokości sanktuarium ogarnęłam się trochę, założyłam kask i światełka i po chwili namysłu zadzwoniłam do męża, żeby wyjechał mi samochodem na spotkanie. Do Warszawy miałam wszak 40 kilometrów, a była 22.30...
"Uwaga podróżni! Pociąg Kolei Mazowieckich z Łowicza do Warszawy Wschodniej przybędzie z nieokreślonym opóźnieniem".
Wyszarpnęłam rower spomiędzy bagaży i wózka z kawą, wyrzuciłam go nieomal z wagonu i pojechałam, nie oglądając się za siebie. Na wysokości sanktuarium ogarnęłam się trochę, założyłam kask i światełka i po chwili namysłu zadzwoniłam do męża, żeby wyjechał mi samochodem na spotkanie. Do Warszawy miałam wszak 40 kilometrów, a była 22.30...
- Zonk pozytywny: z Niepokalanowa do DK92 i potem prawie na całej długości DK92 prowadzi ścieżka rowerowa. Pięć kilometrów przed Błoniami jest nawet oświetlona. Tam, gdzie nie ma ścieżki, jest bardzo szerokie asfaltowe pobocze.
Wnioski:
Teoretycznie wyprawa była przygotowana dobrze. Praktycznie: nie należy wierzyć gugiel nawigacji i nigdy, ale to przenigdy nie należy wierzyć spółce PKP IC. W każdym razie nie do końca. Należało sobie przedłużyć weekend o jeden dzień i wracać pustym składem w poniedziałek...
Z drugiej strony to w sumie nie wina PKP, ze akurat była burzowa masakra.
OdpowiedzUsuńToteż nie mam pretensji o opóźnienie :) Tylko o masakryczne warunki...
OdpowiedzUsuńSpróbuj korzystać z openstreetmaps, imho są lepsze od gugielnawigacji.
OdpowiedzUsuń